Szkoła pośrodku życia
Osiadłe w polszczyźnie bardziej przekleństwo niż życzenie „obyś cudze dzieci uczył” jakże dobitnie dowodzi, że zawód pedagoga do łatwych i wdzięcznych nie należy. Owe „życzenie” cechuje przecież z jednej strony ironiczny podtekst, a z drugiej – świadomość, jak zakalcowaty jest chleb powszedni, uzbrajających w wiedzę i wychowujących w murach szkolnych młode pokolenia. Czapki wypada zatem zdjąć z głów na znak czci wobec tych, kto przepracował w tym zawodzie 10, 20 albo 30 lat. Jeśli tak – to na jakiż gest szacunku zasługuje człowiek, który misji pedagoga pozostawał wierny… równo przez półwiecze?
Kiedy tak nie kryjąc podziwu głośno myślę, pani Maria Magalińska, mająca na swym zawodowym „liczniku” taki właśnie dorobek, rozbrajająco się uśmiecha. I zaraz dodaje, że jakby raz jeszcze dane byłoby wybierać, co w życiu ma robić, bez wahania zajęłaby miejsce przed tablicą i między ławkami twarzą do uczniów, znowu wtopiłaby się w rzeczywistość, przetkaną dzwonkami na lekcje i przerwy oraz wesołym dziecięcym rozgwarem.
Rysując drzewo genealogiczne sprzed kilku pokoleń, musiałaby je pani Maria „zakorzenić” między Łodzią a Wilnem. Z Łodzi bowiem ród wiedzie babcia Maria, a z Wilna – dziadek Wacław Brzezina. Początkowo zresztą Brzezinowie mieszkali w grodzie utożsamianym z polskim włókiennictwem, gdzie byli w posiadaniu jakichś fabryczek. Tam właśnie urodziło się im siedmioro pociech: 6 chłopaków i jedna dziewczynka – Irena, późniejsza rodzicielka pani Marii.
Nie potrafi dziś ona powiedzieć, z jakiego powodu wraz z początkiem XX wieku dziadkowie zmienili Łódź na Wilno, odnajmując mieszkanie przy ulicy Mickiewicza. Dla energicznej babci – wziętego ginekologa – marzyły się jednak własne kąty. W tym celu kilkanaście lat później nabyła parcelę na Zwierzyńcu, zupełnie peryferyjnej, sielskiej-anielskiej dzielnicy, słynącej w przeszłości z tego, że królowie jeździli tu na łowy, gdyż różnego zwierza w bród było. Zresztą, wtedy jeszcze chyże sarenki śmigały za oknem domu, którego budowę rozpoczęto w roku 1914, a który w postaci gustownej kamieniczki niebawem wyłonił się z rusztowań.
W tym coraz bardziej moszczonym gnieździe dorastało Brzezinom potomstwo, prostując skrzydła do samodzielnych lotów. Tak się stało, że synowie czynili to bez żadnej przenośni, gdyż jak jeden mąż zostali pilotami wojskowymi, co na pewno było unikum na skalę całej II Rzeczypospolitej.
O tych sześciu wujkach, zbratanych z romantycznym niebem, mówi pani Maria z należnym poważaniem. Jeden z nich – Wacław Brzezina – jako oficer sił powietrznych służył w 3 eskadrze stacjonującej w Wilnie. Zginął w roku 1926 w Warszawie w wyniku zderzenia dwóch samolotów, oddających przelotem pogrzebowe honory dla swego przełożonego – pułkownika Aleksandra Serednickiego. Najokazalej lotnicze skrzydła rozprostował natomiast wuj Stanisław. W roku 1939 został bowiem komendantem Wyższej Szkoły Pilotażu w Dęblinie, uczestniczył w bitwie o Wielką Brytanię, podczas której zasłynął nie lada męstwem, będąc pierwszym dowódcą 317 myśliwskiego dywizjonu wileńskiego i 2 Polskiego Skrzydła Myśliwskiego, a w roku 1943 – szefem sztabu PSP, attache Wojska Polskiego przy rządzie brytyjskim.
Wojskowy los braci przekazał się też po części siostrze Irence, gdyż na męża wybrała sobie odbywającego służbę w Wilnie majora Romana Samoszuka. Na ślubnym kobiercu młodzi stanęli w roku 1923, a stuła połączyła ręce w garnizonowym kościele pw. Trójcy Św. Państwo młodzi zamieszkali w domu na Zwierzyńcu. Tu też przyszły im na świat dwie córeczki: w roku 1925 – Ludmiła, a 20 lipca 1929 – Maria.
Gdy majora Samoszuka oddelegowano na dalszą służbę do Brześcia nad Bugiem, tam też pociągnął jego domowy „babiniec”. Właśnie w tym mieście minęło wczesne dzieciństwo Marysi. Tu nasiąkała niepowtarzalną domową atmosferą, a przyznaje, że w pięciopokojowym dwupoziomowym mieszkaniu czuła się niczym u Pana Boga za piecem, gdyż jego urok potęgowały bajecznie piękne meble, różne pamiątki, miłe sercu drobiazgi. Ta idylla prysła jednak niczym bańka mydlana z dniem 1 września 1939 roku, kiedy to faszyści napadli na Polskę. Ojciec, jako zawodowy wojskowy, ruszył na front i Maria nigdy go już nie widziała. Trafił do niewoli niemieckiej, a miejscem wiecznego spoczynku są okolice Hamburga.
W obliczu klęski Ojczyzny, którą przyśpieszył zdradziecki cios w plecy zadany przez sowiecką Rosję, obrabowana z majątku matka podejmuje decyzję o przeniesieniu się z córkami do Wilna, do rodzicielskiego domu na Zwierzyniec. Marii, 10-letniej naonczas dziewczynce, niczym szrapnele utkwiły w pamięci mająca miejsce właśnie w Brześciu nad Bugiem sowiecko-niemiecka defilada zwycięstwa 22 września 1939 roku, przypominająca wspólne wbicie gwoździa do trumny Polski, oraz śmierć na jej oczach wysokiego rangą emerytowanego polskiego oficera jedynie za to, że odmówił zdjęcia z pietyzmem noszonego munduru.
Dotarłszy do Wilna i nieco ochłonąwszy z przeżyć, posłana przez babcię podejmuje młodsza z wnuczek naukę w położonej na górze Bouffałowej, a prowadzonej przez siostry nazaretanki szkole. Nie na długo. Gdy Sowieci wielkodusznie podarowali gród Giedymina Litwinom, ci poprowadzili zmasowany atak na wszystko, co polskie, zamykając też szkoły. Dla chcących gryźć wiedzę pozostały tajne komplety, z czego też skorzystała nastoletnia Samoszukówna. Tak podedukowana, ledwie tylko po wypędzeniu Niemców zaistniało polskie żeńskie gimnazjum (późniejsza słynna „piątka”), na liście jego uczennic znalazła się też Marysia.
Do tego okresu w życiorysie, znaczonego nauką pierwotnie nieopodal Ostrej Bramy, a potem – na wileńskim Antokolu, powraca dziś seniorka Magalińska z jakże dużym sentymentem. Młody był wtedy człowiek i świata chłonny jak roślina łaknie wody. Żyło się niczym w transie. Samej wędrówce z teczką towarzyszyła nie lada romantyczna otoczka: ponieważ Most Zwierzyniecki był zburzony, na drugi brzeg pływało się łodzią albo, gdy mróz Wilię skuwał, szło się lodem, mając po trosze duszę w piętach. Miasto i jego mieszkańcy zaleczali w pośpiechu poczynione wojną rany. A szkoła – to już zupełnie coś niepowtarzalnego! Mimo przypominającej ciężki walec drogowy sowieckiej ideologii żył tu krzepki duch polski. Za sprawą wspaniałych nauczycieli, nie oszczędzających się jak na lekcjach tak też w zajęciach poza nimi, czego przejawem szczególnym była twórczość amatorska na jakże wielu płaszczyznach.
W niej to właśnie szczególnie ochoczo wyżywała się stająca się coraz bardziej pannicą Marysia, bez której nie obchodził się żaden szkolny koncert. Jak było trzeba – to śpiewała, recytowała, tańczyła, nawet grała na fortepianie, gdyż równolegle z nauką w ogólniaku uczęszczała też do szkoły muzycznej im. Tallat-Kelpšy, zgłębiając tajniki tego instrumentu. To wszystko w magiczny wręcz sposób cementowało ich szkolną wspólnotę, pogłębiało przyjaźnie, rodziło miłosne uczucia.
Maturę zrobiła w roku 1951. Chcąc zaciągnąć się do lekarskiej sztafety, jaką niosły babcia i matka, zdecydowała się Samoszukówna przymierzyć do studiowania w Kowieńskim Instytucie Medycznym. Rekonesans do prosektorium i dotknięcie skalpelem zwłok ludzkich okrutnie marzenia te uprzyziemniły. Po doznanym szoku wiedziała na pewno, że minie się ze szczytną przysięgą Hipokratesa. I wtedy łaskawym okiem spojrzała w kierunku belferki. Czemu zresztą sprzyjała jakże korzystna sytuacja, gdyż akurat za wsparciem Moskwy nastąpił istny wysyp tak niechcianych i nękanych przez Litwinów szkół polskich. Na gwałt potrzebni byli ci, kto by się podjął nauczania. Kilkumiesięczne szkolenie wieńczyło zdobycie dyplomu Nauczycielskiego Seminarium w Trokach, uprawniającego do pracy w klasach początkowych.
Właśnie od takich, po otrzymaniu skie-rowania do podwileńskiej Tarandy, zaczyna się w roku 1952 jej nauczycielski szlak. Trzy lata później, kiedy zdobyła zaocznie w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym dyplom nauczyciela polonisty, przeniosła się do Czarnego Boru, gdzie z braku kadry pedagogicznej łatała wszystkie dziury: raz prowadziła lekcje polskiego, raz – muzyki, raz – historii. Ba, odkurzając to, czego w szkole się nauczyła, zmierzyła się nawet z językiem niemieckim.
Mimo obowiązku żony i młodej mamy (syn Robert urodził się w roku 1953, po tym kiedy rok wcześniej poślubiła kolegę z ławy szkolnej Jurka Magalińskiego), w roku 1955 podejmuje się zaocznie kolejnego wyzwania – rozpoczyna studia na wydziale języka i literatury rosyjskiej Uniwersytetu Wileńskiego, któremu naonczas w nazwie patronował „czerwony” Vincas Mickevičius-Kapsukas. Kończy je w roku 1962, a radość z uzyskanego dyplomu dzieli już z kolegami po fachu w Wileńskiej Szkole Średniej nr 11, dokąd z Czarnego Boru przeniosła się w roku 1958. Ten trzeci wpis „z miejsca na miejsce” jest zarazem ostatnim w jej książeczce pracy, gdyż w placówce oświatowej przy ulicy Krupniczej osiadła aż na 44 lata.
Wiele kartek papieru wypadło- by spisać, gdyby sporządzić listę tych, kogo uczyła tu czitat’ i pisat’ po ruski, przekazując jak tajniki gramatyki tak też piękno strof poetyckich Sergiusza Jesienina, Michaiła Lermontowa, Aleksandra Puszkina czy też perły światowej klasyki, jakie wyszły spod pióra Lwa Tołstoja, Fiodora Dostojewskiego, Iwana Turgieniewa bądź Michaiła Bułhakowa. Wkładała w to całą zdobytą i ciągle odnawianą wiedzę. Przeżyła boleśnie, kiedy po odzyskaniu przez Litwę niepodległości w roku 1990 z programów szkolnych na gwałt, na siłę zaczęto rugować rosyjski, utożsamiając go z bestialstwami bolszewików, enkawudzistów lub stalinowców. Bo była, jest i będzie zdania, że polityka ma się do skarbnicy literackiej jak przysłowiowy piernik do wiatraka, stąd paranoją trąci kojarzenie ich ze sobą.
A teraz, choć już od lat siedmiu przebywa na zasłużonym odpoczynku, niezmiernie się cieszy, że lekcje rosyjskiego (również w jej szkole, która zyskała status gimnazjum i nosi imię Wieszcza Adama Mickiewicza), powracają do łask. Po okresie, kiedy uczono jedynie fakultatywnie, dziś została mu przywrócona należna ranga, a coraz więcej uczniów obiera obok angielskiego, niemieckiego czy francuskiego ten właśnie język za obcy. Jakże pomocny wszak, by porozumieć się z biznesmenami zza wschodniej granicy, gdzie zaspokojenie podaży towarów przypomina napełnianie dziurawego worka, nie mówiąc już o możliwości czytania w oryginale takiej powiedzmy „Zbrodni i kary”.
Ucząc przez półwiecze cudze dzieci (nawet historii powszechnej, kiedy rosyjski wycofano z listy obowiązkowych przedmiotów), Magalińska mozolnie ulepiała też z nich porządnych ludzi, a pieczą szczególną otaczała przydzielane jej klasy wychowawcze. W praktyce wyglądało to tak, że dostawszy niewiele odrosłych od ziemi piątaków, towarzyszyła im aż do zdobycia świadectw dojrzałości. Takie „marsze” powtarzała kilkakrotnie, a nie kryje, że po każdym z balów maturalnych czuła się jak osierocona matka, rozpierana wszak dumą, że oto te nieporadne ongiś dzieciaki, po części z jej pomocą, wyfruwają w dorosłe życie, zdolne mocować się z trudnościami.
Jakie stosowała po temu sposoby? Różne, choć zbieżne w jednym: w znalezieniu „złotego kluczyka” do odmiennych dziecięcych serc i umysłów. Teraz, z perspektywy lat, bardziej niż pewna jest, że wielce pomocne jej w tym było hołdowanie wobec powierzanych wychowanków zasadzie nie nauczyciela na piedestale a starszego przyjaciela. Tego, który jest obok, kiedy trzeba wysłuchać, poradzić, przemówić, pomóc. Była więc obok kosztem własnego czasu na przeróżnych wieczorkach, spotkaniach, zabawach, wycieczkach, których trasa wiodła nieraz naprawdę za siedem gór i rzek. Zwiedzili przecież Moskwę, Petersburg, Złoty Pierścień Starych Ruskich Miast, Wielką Gruzińską Drogę Wojenną, Lwów, Rygę, Tallinn, inne miejsca na mapie. Chętnie też jeździła z wychowankami i nie tylko do Polski. Słowem, starała się być w gąszczu wszystkiego, co tworzy niepowtarzalny luksus związków ludzkich.
A będąc świeciła przykładem osobistym. Z uśmiechem dziś wspomina, jak podczas tak popularnych w latach 70. i 80. letnich obozów pracy, na które wileńska „jedenastka” z roku na rok wyjeżdżała do gospodarstw rolnych rejonu jezioroskiego, ona – na wskroś mieszczanka – łapała się za motykę, by dowodzić w natarciu na zachwaszczone plantacje warzyw, ciągnące się hen po horyzont. I choć pot oczy zalewał, a w krzyżu mocno strzykało, nie mogła dać po sobie poznać zmęczenia, które najpewniej spłynęłoby lenistwem na młodzież.
Tak to drobina po kruszynie (bo też jak-że inaczej?) zaskarbiała powszechny szacunek, procentujący zresztą do dziś poprzez pamięć. Gdy ma imieniny albo urodziny, jej domek przy ulicy Liubarto nawiedza niejeden były wychowanek. Podobnie jak 1 września i w Dniu Nauczyciela. Tradycją się też stało, że doroczne studniówki sporej grupy tych, kogo uczyła i wychowywała, zaczynają się w progach szkolnych, a kończą „u Magalińskiej”. Wzrusza ją każda taka wizyta w towarzystwie okazałych wiązanek kwiatów, nieraz w wydaniu tych, z kim w szkole nie zawsze było cacy-cacy. Padające z ich ust słowa podzięki mają teraz, po latach, wymowę szczególną.
Gdy zdradzam, że na dziennikarską wizytę do jej domu natchnął mnie telefon do redakcji współwłaściciela „Ardeny” Czesława Litwinowicza, twierdzącego, że o „naszej kochanej wychowawczyni z racji na jubileusz koniecznie napisać trzeba”, ta uśmiecha się, dając się unieść wspomnieniom. „Ech, ten Czesiek, Czesiek, złoty chłopak. Dobrze się uczył, zapamiętale trenował szermierkę, zostając nawet mistrzem Litwy… A wie pan, że on, jak szedł otrzymywać świadectwo dojrzałości, to wręczając mi kwiat wziął i uklęknął, czego do dni ostatnich nie zapomnę…”.
Podobnie jak do końca życia nie wymaże z pamięci, że jej wychowankiem jest m. in. inny nasz znany przedsiębiorca Mieczysław Waszkowicz, że uczyła wszystkie dzieci Kasiukiewiczów z księdzem Janem na czele, że przekazywała wiedzę późniejszej ekonomistce Danucie Wojciechowskiej, komisarzowi policji kryminalnej Antoniemu Mikulskiemu, synowi swego kolegi szkolnego Zdzisława Tuliszewskiego, noszącemu po ojcu identyczne imię i podobnie jak rodzic wziętemu prawnikowi, dziennikarkom Aleksandrze Akińczo i Lucynie Dowdo, plastykom Ryszardowi Filistowiczowi i Tadeuszowi Popławskiemu, licznemu gronu pedagogów, których uosobieniem niech będą Wacław Baranowski i Danuta Korkus… A wszystkim, których uczyła oraz wychowywała, powtarzała raz po raz, że mniejsza o to, czym będą w życiu zawodowo się parali. Ważne, by pracowali z pełnym oddaniem, a najważniejsze, by nie zapominali kierować się mickiewiczowskim „miej serce i patrzaj w serce”.
Nie chce pani Maria się zgodzić, że współczesna młodzież warta jest bardziej rózgi za prowadzony styl życia niż ta sprzed 20-30 laty. Owszem, dopadła ją narkotykowa plaga, inne pseudowartości towarzyszące XXI wiekowi, stąd praca w szkole do łatwych nie należy. Choć – jej zdaniem – mundur prawdziwego pedagoga też został cokolwiek przyplamiony. Przez tych, kto przestawszy traktować ten zawód jako posłannictwo przemienił się poniekąd w rzemieślnika, pracującego li tylko dla pieniądza, kto kręci niedwuznaczne kółka na czole, jeśli za wzór tego posłannictwa stawia się Stanisławę Bozowską – bohaterkę „Siłaczki” Stefana Żeromskiego, komu wcale nie zależy, by przekazać uczniom maksimum wiedzy, odcisnąć ślad w młodych duszach i umysłach. Po części wynika to też z tego, że państwo traktuje brać nauczycielską prawie jak macochy pasierbice w bajkach, płacąc nędzne pobory albo obładowując wyraźnie przesadną papierkową robotą. Choć – i to smutne – wśród podejmujących się misji uczenia i wychowywania cudzych dzieci, coraz mniej jest osób z tak w tym pożądaną iskrą Bożą.
Jak w roku 2002 rozstawała się Maria Magalińska ze szkołą, przerażała ją perspektywa nicnierobienia. I – rzeczywiście – przez kilka miesięcy srodze się męczyła, gdyż wyregulowany przez półwiecze do perfekcji wewnętrzny mechanizm pchał ją co rano na lekcje. Jak się okazało, emerytura ma jednak swoje zalety. Można nareszcie być w pełni panem rozkładu dnia, powylegiwać się do woli, sięgnąć po dobrą książkę, śledzić na ekranie i w eterze, co nowego na Litwie, w Polsce i na świecie, pochylić się nad pożółkłymi zdjęciami w licznych albumach, dając upust wspomnieniom, częściej odwiedzić rodzinne groby, więcej czasu poświęcić najbliższym – synowi i jego potomstwu już w dwóch pokoleniach, wybrać się wreszcie na spacer z pieskiem po tak drogim sercu Zwierzyńcu, by być na bieżąco ze zmianami, jakie tu zachodzą.
Bo, przyznać trzeba, ta wileńska dzielnica przeżywa ostatnimi laty wyraźny „renesans”, będąc jakże łakomym kęskiem dla wszelkiej maści notabli i nowobogackich, chcących tu zapuścić korzenie poprzez wejście w posiadanie parcel przeznaczonych pod budownictwo albo wykupywanie drewnianych nieraz chatynek, by te wyburzywszy budować domy jak pałace. W ten to sposób bliższymi i dalszymi sąsiadami pani Marii został sam Vytautas Landsbergis, najmajętniejszy na Litwie biznesmen Bronislovas Lubys, kontrowersyjny Jurijus Borisovas, hojnie wspierający pieniędzmi kampanię prezydencką zdymisjonowanego prezydenta Rolandasa Paksasa, inne rekiny finansowe. Dla których rdzenni od dziada pradziada tutejsi mieszkańcy – to tylko drobne płotki.
O tym zresztą na własnej skórze przekonała się naturalna spadkobierczyni własności po dziadkach Brzezinach. Choć miała wszystkie, podbite jeszcze carskimi pieczęciami dokumenty, potwierdzające zakup w roku 1914 przez babcię Marię 20-arowej parceli, i choć zapamiętale obijała progi niejednego urzędu, odzyskała ledwie połowę tego. W posiadanie drugiej połowy prawem kaduka wszedł natomiast jakiś postronny jegomość z litewskim nazwiskiem. Wystarczyło, że zdecydował oczyścić plac pod budowę, a nie ustała nawet 90-letnia wierna strażniczka domu – brzoza. Gdy poszła pod piłę, krajobraz, z którym pani Maria była od dziecka zrośnięta, posmutniał nie do opisania. Tak jak nie do opisania jest to całe bezprawie wobec szarych obywateli, gotowane przez będących u władzy, a szermujących szczytnymi hasłami o prawach człowieka i demokracji.
Gdyby bohaterka tego tekstu miała mieszkać sama, na pewno czułaby się nieswojo z powodu tego nachalnego sąsiedztwa; szczególnie po tym, gdy w roku 2000 w wieku 98 lat odeszła w zaświaty bezmiernie kochana Matka. Na szczęście, nad nią, na pierwszym piętrze, wraz z synową i wnuczką dzieli obecnie kąty syn Robert. Męska ręka pierworodnego jest zresztą nieodzowna wręcz, by liczący ponad 90 lat dom, gdzie lata nawarstwiają się tak naturalnie jak słoje na pniu drzewa, utrzymywać w należnej kondycji poprzez kosmetyczne albo bardziej rozległe remonty i naprawy. Wierzy, że kiedyś do tego przyłoży się też wnuk Artur, któremu dmuchając na zimne notarialnie zapisała na własność zajmowane na parterze pomieszczenia. Z zamiarem, by zechciał chronić to, co było świętą własnością pradziadków.
20 lipca br. skończy pani Maria jakże dostojne 80 lat. Witane zresztą bez krzty paniki, ze stoicką żartobliwą konstatacją: „Ech, co mam, to mam!”. Dom, gdzie mieszka tyle wspomnień i gdzie krocie reliktów-relikwii („niech pan spojrzy, ten zatrzask u drzwi jest jeszcze sprzed drugiej wojny światowej, a nie mogę się zdecydować, by go wymienić” – zwierza się gospodyni, odprowadzając mnie do wyjścia), będzie otwarty na oścież dla wszystkich, kto tego dnia zechce tu zawitać z kwiatami i dobrym słowem życzeń. Wcale nie po cichu liczy Jubilatka, że w gronie tym znajdą się również w liczbie mnogiej byli uczniowie. Przybywający na zew pamięci z drugiego domu, jakim przez pół wieku była dla niej pisana koniecznie dużą literą, a zlokalizowana pośrodku życia Szkoła…
Henryk Mażul