Waldemar Szełkowski – laureatem Nagrody Semper Fidelis
Waldemar Szełkowski – nauczyciel historii w Wileńskim Gimnazjum im. J. I. Kraszewskiego w Nowej Wilejce – oburącz się podpisuje pod wersetem genialnego poety Cypriana Kamila Norwida, stwierdzającym, że "przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej". Podobnie jak pod przekonaniem o niej jako o trwałej opoce, stanowiącej zręby pod teraźniejszość i przyszłość. By te czasy byłe-minione z pasją zgłębiać i wzbudzać do nich ciekawość młodzieży, wybrał właśnie stosowny zawód, piastowany niezmiennie we wzmiankowanym gimnazjum, którego wcześniej był uczniem od klasy pierwszej do matury.
Bo choć – jak zauważa – przyszedł na świat na wydziale położniczym, rozlokowanym przez władze sowieckie w poklasztornych pomieszczeniach kościoła śś. Filipa i Jakuba przy placu Łukiskim w Wilnie, rodowymi korzeniami jest wrośnięty w Nową Wilejkę. Która to Nowa Wilejka, choć od roku 1957 została włączona w obręb stolicy, stanowi jej wyraźne obrzeże. Że zaistniała ze scalenia pobliskich mniejszych i większych wioseczek w zwartej zabudowie, zawdzięczać ma natomiast pobudowanej w latach 1853-1862 kolei, łączącej Petersburg z Warszawą.
To właśnie tędy 4 września 1860 roku z Dyneburga do grodu nad Wilią dotarł pierwszy parowóz, znacząc odtąd ważny węzeł kolejowy i dodając tej mieścinie rychłego rumieńca rozwojowego. A wybiegając wydarzeniom do przodu, warto nadmienić, że tory te przysłużyły się też smutnemu wcieleniu, gdyż właśnie tu formowane były przez Sowietów zestawy bydlęcych wagonów, jakimi deportowano "wragow naroda" na "nieludzką ziemię", co zresztą upamiętnia stojąca na bocznicy pomnikowa lokomotywa z mini-doczepką do niej.
Rodzina w linii babci Józefy Szełkowskiej z Dunowskich mieszkała we wsi Sadele – jednej z tych, jakie później Nowa Wilejka wchłonęła. Pradziadek Józef Dunowski (ojciec Józefy) był kolejarzem, w 1938 roku został nagrodzony brązowym Medalem za Długoletnią Służbę. Inny pradziadek Waldemara, Jan Szełkowski, w pewnym momencie życia, "za cara" udał się w celach zarobkowych (pracował technikiem w zakładzie metalurgicznym) do Petersburga, gdzie właśnie przyszedł na świat dziadek – Witold Szełkowski. Zawierucha bolszewicka 1917 roku kosztowała życie pradziadka, a jego potomek z matką i dwiema siostrami, salwując się ucieczką od "czerwonej zarazy", wrócili w rodzinne strony.
Tu zasmalił cholewki do starszej o lat siedem dziewoi, a gdy ta – jak głosi saga rodzinna – mimo lat trzydziestu ociągała się ze ślubem, miał przystawić pistolet do własnej skroni, pełen zdecydowania skończyć z życiem. Z tego cokolwiek opornego małżeństwa przyszła na świat pierwotnie córka Aldona, a 12 lat później – Witold – ojciec Waldemara, którego rodzicielka powiła w wieku aż 46 lat.
Drzewa genealogicznego "po kądzieli" winien natomiast szukać Waldemar na Białorusi – w położonych tuż za granicą Gierwiatach, stanowiących zresztą do dzisiaj litewską enklawę. Bo mama – Danuta uchodziła właśnie za Litwinkę. Czy jednak aby w pełni, gdyż swojsko dla ucha brzmiący Borowscy mówili gwarą litewską, aczkolwiek babcia chodziła do kościoła wyłącznie na msze polskie.
Jeśli dodać, że wśród przodków matki nietrudno wytropić też krew białoruską, a "po mieczu" – polsko-litewską, ma Waldemar prawo orzec, że jest w genach szeroko rozumianym potomkiem Wielkiego Księstwa Litewskiego, przypieczętowanym imieniem Witold, jakie, jak niegdyś wielki książę litewski, nosili dziadek i ojciec. On zresztą, by do tej wielkoksiążęcej tradycji nawiązać, nadał swojemu starszemu synowi imiona Olgierd Wacław. W uzupełnieniu imiennej szarady dodaje mój rozmówca, że to na chrzcie otrzymał w nawiązaniu do wspaniałego polskiego sztangisty Waldemara Baszanowskiego, którym rozkochany w sporcie ojciec do reszty był zafascynowany.
Jego fascynacja historią rozpoczęła się na dobre z wyprzedzeniem szkoły, a pierwszymi nauczycielkami były: babcia Józefa (ze strony ojca) oraz Lonia i prababcia Lena (ze strony mamy), gdy odwiedzali okolice Gierwiat. A miały o czym opowiadać, gdyż pamiętały, jak to było jeszcze "za cara". Z ust prababci się dowiedział o losach czterech jej synów, uczestników wojny, z których jeden w paszporcie był Litwinem, dwaj – Polakami, a czwarty – Białorusinem.
Nie musi mówić, że nasiąkał tym bajaniem niczym gąbka wodą. Znacznie bardziej preferując je nad czytanie książek, nim wprawdzie nie dopadła go dłuższa choroba, a z rąk mamy on, skłonny bardziej do chłopięcych swawoli, otrzymał książkę Szklarskiego o przygodach Tomka oraz tę o tajemniczym świecie Indian. Odtąd słowny przekaz antenatek zaczął na dobre konkurować z tym książkowym.
W nowowilejskiej szkole, dokąd swego czasu uczęszczał też ojciec, a gdzie Waldek zaczął pobierać nauki w roku 1978, pamiętnym o tyle, że nasz Karol Wojtyła został świeżo papieżem, połknął do reszty bakcyla historycznego. A to dzięki Aloizie Żotkiewiczowej, która w klasie piątej pochylała się nad dziejami starożytnymi, podbudowując swe arcyciekawe opowieści wyświetlaniem przeźroczy, dzięki czemu magicznie ożywały egipskie piramidy, faraonowie albo cesarze rzymscy sprzed narodzin Chrystusa. Nic więc dziwnego, że gros chłopców- piątaków widziało wówczas siebie w roli archeologów.
Gdy w roku 1989 uporał się Waldemar z maturą, skierował swe kroki na polonistykę w ówczesnym Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym. Nie kryje, iż w znacznym stopniu zaważył na tym fakt możliwości zgłębiania języka ojczystego łączonego akurat z historią, stąd po ukończeniu studiów mieli otrzymać dyplomy, uprawniające do nauczania dwóch przedmiotów naraz.
Burzliwa rzeczywistość początku lat 90. (wybicie się Litwy na niepodległość i powstały na fali odrodzenia "Sąjūdis", przypominający w działaniu walec drogowy), który podsycał nacjonalizm czy wręcz szowinizm, zyskiwały też przejaw podczas wykładów historii. Z ust takiego chociażby docenta Romasa Batūry oni – Polacy – mieli się dowiedzieć przykładowo, że Armia Krajowa winna być postrzegana… jako bandyci i nie inaczej. A choć wewnętrznie protestowali i przysłowiowy scyzoryk się otwierał w kieszeniach, musieli przełknąć tę gorzką pigułkę.
Nie mając dyplomu, gdyż był jeszcze studentem piątego roku, otrzymał propozycję Czesława Malewskiego – dyrektora szkoły im. J. I. Kraszewskiego – podjęcia się pracy nauczyciela historii w rodzimej placówce oświatowej. On, wiekowo niewiele starszy od tych, kogo miał nauczać, od listopada 1993 roku, wraz z początkiem praktyki stanął twarzą w twarz przed ósmoklasistami.
Tymi, którzy po roku stali się klasą wychowawczą, a dla których był starszym bratem. Nie szczędzącym sił i czasu, by poza lekcjami mnożyć rajdy, wyprawy pod namioty, wieczorynkowe spotkania, dzięki czemu niebawem zawiązali iście rodzinną wspólnotę. Dziś naucza historii dzieci tych, którzy tworzyli ongiś jego pierwszą klasę wychowawczą, a przy spotkaniach ożywa lawina pięknych wspomnień.
Praca w szkole uziemiła jego marzenia o dalszej nauce (chociażby historii sztuki, w której za sprawą ciągot architektonicznych mocno się rozsmakował), aczkolwiek nie do końca. Dołączywszy w roku 1991 do grupki pasjonatów, jacy rok wcześniej zdecydowali odrodzić międzywojenny Akademicki Klub Włóczęgów Wileńskich, powstały wśród braci akademickiej Uniwersytetu Stefana Batorego, otrzymał propozycję gromadzenia materiałów o tym pełnym młodzieńczego wigoru tworze. A że podszedł do tego z charakterystyczną mu solidnością, przysiadając fałd w penetrowaniu stosownych materiałów w archiwach czy też nawiązując korespondencję z Czesławem Miłoszem, by zasięgnąć informacji poniekąd z pierwszej ręki, gdyż późniejszy noblista mocno się w tym udzielał, teczki zaczęły mu wręcz pęcznieć od ciekawej informacji.
By ją przybliżyć ogółowi i ocalić od zapomnienia, w roku 1995, po otrzymaniu stypendium z Ambasady RP w Wilnie, podjął się napisania pracy magisterskiej na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu pod kierunkiem wilnianina z urodzenia, profesora Sławomira Kalembki. Sukces wieńczył dzieło dwa lata później, a pokłosiem stała się wydana w roku 1999 w serii Biblioteki "Magazynu Wileńskiego" 200-stronicowa książka "Klub Włóczęgów Wileńskich", odnotowująca jak jego dzieje przeszłe, tak też poodrodzeniowe.
Z tym klubem w jego współczesnym wydaniu zrósł się zresztą Szełkowski do reszty. Gotów poprawiać każdego, komu twór ów kojarzy się wyłącznie z włóczeniem się, czyli turystyką pieszą. Bo, jak też ich poprzednikom z lat 30. XX wieku, winien on utożsamić się z czymś, co służy zaspokajaniu ciekawości świata, samokształceniu i samodoskonaleniu się w grupie, zbratanej zbieżną pasją, niespokojnym duchem i poczuciem koleżeńskiego łokcia. Od początku działalności postawili więc na bliższe i dalsze wyprawy, których trudy wystawiają nierzadko na próbę charaktery, dowodząc, komu nieobcy hart ducha, a kto jest mazgajem, narzekającym na krwiopijcze komary, na niewygody życia pod namiotami, nie mówiąc już o wysokogórskiej wspinaczce.
Nie potrafi dziś Waldemar powiedzieć, jak to się stało, że w pionierskiej wspinaczce w roku 1991 zdecydowali się ambitnie targnąć na góry Tien-szanu, których majestatycznym w romantyzmie widokiem został oczarowany z okiem samolotu. Potem jednak przy wspinaczce, niczym szydło z worka, wylazła proza. Nowicjusz za śmiały zamiar musiał zapłacić frycowe.
Zmogła go choroba górska, pozbawiając na dni kilka apetytu. Mimo że osłabł, zaciskał zęby, by nie tracąc humoru, zdążać wyżej i wyżej, dopingowany podziwem bardziej obytych w górach przyjaciół. Kompensatą za trudy i wyrzeczenia było zwiedzanie przy okazji Uzbekistanu z jego zabytkowymi perłami: Bucharą, Samarkandą, Chiwą.
Obecnie w odbytych wraz z "Włóczęgami" i nie tylko wyprawach może przebierać niczym w ulęgałkach, gubiąc się nieco z ustaleniem chronologii. Nie było przecież roku, aby później nie ruszał w szeroki świat, preferując góry. W roku 1992 raz jeszcze "zdeptali" szczyty Tien-szanu, a potem – Tatry Wysokie i Niskie z pogranicza Polski i Słowacji, wyraźnie nad poziom morza wspinali się w Rumunii. Wystarczy, że wytęża nieco pamięć, a wnet ożywają bajeczne wspomnienia z wojażu w roku 1995 na Krym szlakiem słynnych sonetów naszego Wieszcza, odbyty po dwóch latach spływ kajakowy rzeką Ochtą w Karelii i dotarcie motorówkami do Wysp Sołowieckich na Morzu Białym, naznaczonych zesłańczą golgotą wielu katorżników.
O ile w początkach "Włóczędzy" wileńscy mieli za partnera wypraw członków Akademickiego Klubu "Kroki" ze Szczecina, który im zresztą czasem "ojcował", o tyle w roku 1999 podjęli się wyprawy całkowicie samodzielnej, której miał właśnie przewodzić Waldemar Szełkowski. Wyprawy nie byle dokąd, gdyż do Syberii, tropem polskich zesłańców, do Gór Sajańskich, porośniętych tzw. białą tajgą. Nosiła ona po części znamię eskapady, gdyż jechali w nieznane, nie mając współczesnych map, w egzotyczny teren, zamieszkiwany przez Buriatów – wielkich czcicieli szamanizmu.
Pech chciał, że dotarli tam akurat po ulewnych deszczach, jakie spowodowały wezbranie rzek. Pokonywali je w wędrowaniu z wielkim trudem, idąc "ścianą", opierając się na kiju i drugą ręką trzymając się za pas towarzysza, by nie dać się unieść szaleńczo rwącym nurtom. Do końca życia zapamiętał wodzirej eskapady próbę pokonania rzeki Tisa. Gdy on, idący jako pierwszy od nurtu, zapadł się w pewnej chwili po pachy w lodowatej wodzie, trzymając się mocno za ręce zdecydowali wrócić. Żeby dać czucie skostniałym z zimna nogom, walił z całą mocą o kamienie nad wodą, a gdy szczęśliwie dotarli do brzegu, niczym na zgodną komendę ściągnęli obuwie i nuż rozcierać nogi spirytusem. Aby szybciej się rozgrzać, zmuszeni zostali zażyć ponadto cokolwiek "ognistej wody" do wnętrza.
Ta dwutygodniowa wyprawa po tajdze, ocierająca się o miejsce, gdzie przez władze carskie więziony był sam Józef Piłsudski, stanowiła nie lada wyzwanie. Objuczeni bagażami szli do przodu nawet na azymut, nie spotykając przez dni kilka żywej duszy, wydeptanymi przez zwierzęta ścieżkami, usilnie bacząc, by nie pobłądzić w przepastnych leśnych ostępach. Wystawiani przez Matkę-Naturę naprawdę na ciężką próbę: mimo sierpnia na kalendarzu budzili się z rana, mając za namiotami białe od przymrozków pejzaże. Trudy koloryzowała wizyta u prawdziwego buriackiego szamana, człowieka niby z innego świata, który, co prawda, nie był zbyt gościnny, gdyż bardziej cedził słowa przez zęby niż mówił wobec nich – obcych. Pobyt wieńczyła natomiast zorganizowana z pomocą miejscowego "Memoriału" wyprawa do miejsc jakże nieobcych polskim zesłańcom.
Z krocia bliższych i dalszych wojaży poniekąd złotymi zgłoskami śpieszy Waldemar odnotować ten z roku 2008, zaiste za siedem gór i rzek, gdyż do Ameryki Południowej. Jej przygotowanie logistyczne zajęło mu całe trzy lata, a wyruszał wraz z Romualdem Sieniuciem i Walerym Butkiewiczem z mocno skrzypiącym sercem, skazując się na półtoramiesięczną rozłąkę z żoną Anetą, z którą stanęli na ślubnym kobiercu w roku 2000, i z dwoma małymi synkami, nad którymi pieczę pod jego nieobecność zgodziła się wielkodusznie świadczyć teściowa. Ruszał, gdyż doskonale wiedział, że jeśli minie się z tą szansą, następna takowa w życiu się nie nadarzy.
Wracał z południowoamerykańskiego pobytu niczym na skrzydłach kondora znad Andów. Nasycili przecież oczy czarującymi widokami Peru, Boliwii, Chile i Argentyny, przemieszczając się oprócz nóg własnych różnymi środkami lokomocji i mieszkając, gdzie się da.
W tym miejscu bowiem wypada koniecznie odnotować, że wspólną cechą wypraw, jakie w życiu zaliczył Waldemar, jest spartańska otoczka w każdym ich calu, jakże obca osobnikom zrośniętym z wygodnictwem: koniecznie miękkim posłaniem, zupą wprost z cywilizacyjnego ognia bądź cieplutkimi bamboszami w domowych pieleszach.
Im natomiast wcale nie przeszkadza śpiwór i karimata, gdy za dom służy namiot, bynajmniej nie pomniejsza apetytu strawa, zgotowana na łonie przyrody. Dla zaoszczędzenia na kosztach wypraw, podczas pobytu w aglomeracjach miejskich stosują coś takiego jak oddawanie zabranego majdanu na dzień do dworcowych przechowalni, co pozwala być zdecydowanie bardziej mobilnym przy zwiedzaniu zabytków i w ogóle poruszaniu się. By wieczorem je odebrawszy, wynosić się za miasto i zalegać na nocleg mini-biwakiem, mając nad głową przy dobrej pogodzie romantycznie rozgwieżdżone niebo, a nie przytłaczający sufit hotelowego pokoju, za jaki trzeba wyłożyć pieniądze. Ta oszczędność dotyczy też środków podróży. Przypomina Waldemar, jak w roku 2000, wybierając się po raz trzeci w góry Tien-szanu, by tak szeroko nie otworzyć portmonetki, przez trzy dni kołatali się pociągiem z Moskwy do Kirgizji.
Jak zauważa, przygoda, jaką wciąż i nadal przeżywa (teraz już wybierając się weterańską paczką) z Klubem Włóczęgów Wileńskich, którego zresztą przez prawie dwa lata był wygą, czyli przewodniczącym, należy bez wątpienia do największych w życiu. Przyjaźniom (takim chociażby z Romualdem Sieniuciem, Walerym Butkiewiczem, Władysławem Borysem czy Arturem Ludkowskim), zawartym podczas mnogich wędrówek, a sprawdzonym ich trudami, pozostanie wierny do końca życia.
Jednej z nich natomiast w szczególności, albowiem przerosła w miłość. Gdy z młodszą o lat siedem Anetą, wymieniając ślubne obrączki, mówili sakramentalne "tak", byli dziewiątą z kolei i dalece nie ostatnią parą małżeńską w pełni "włóczęgowskim" wydaniu. Wędrowanie z plecakiem ma bowiem to do siebie, że kształcąc i ucząc samodzielności, skłania ich uczestników do patrzenia w tym samym kierunku.
Do patrzenia w zgodnym kierunku od lat kilku skłania ponadto Waldemara wraz z grupą pasjonatów ożywiania dziejów minionych Klub Rekonstrukcji Historycznej "Garnizon Nowa Wilejka", któremu ma zresztą zaszczyt prezesować. Że takowy zaistniał w roku 2014, w niemałym stopniu winni kierować wdzięczność ku kierownictwu Kieleckiego Ochotniczego Szwadronu Kawalerii z rotmistrzem Robertem Mazurem na czele, jaki pielęgnuje tradycje stacjonującego w międzywojniu w Nowej Wilejce 13. Pułku Ułanów Wileńskich. Ich przyjazdy z roku na rok w roli św. Mikołajów z worem podarunków dla dzieci do miejscowego Gimnazjum im. J. I. Kraszewskiego, choć nie konno, ale w mundurach żołnierskich sprzed lat, z szablami u boku i świecenie wizualnym przykładem, zachęcającym do pójścia w ślady, nie pozostały bez echa.
Oni też wyperswadowali Szełkowskiemu, by zaniechał zamiarów kopiowania w historycznej rekonstrukcji czasów napoleońskich, a rozejrzał się po "własnym podwórzu", przywołując przeszłość międzywojnia. Wtedy przecież Nowa Wilejka na dobre pobrzękiwała orężem, jako że stacjonowały tu naraz aż trzy formacje żołnierzy z orzełkami na rogatywkach: wspomniany już 13. Pułk Ułanów Wileńskich, 19. Pułk Artylerii Lekkiej oraz 85. Pułk Strzelców Wileńskich, dla których potrzeb zdecydowano wybudować nawet kościół garnizonowy, którego konsekrację przekreślił jednak wybuch II wojny światowej.
Skrzyknięcie w listopadzie 2014 roku zebrania założycielskiego z udziałem Waldemara Szełkowskiego, Alberta Wołka, Romualda Sieniucia, Tomasza Bożerockiego, Jarosława Szostko oraz Andrzeja Saletisa, którym niebawem w sukurs pośpieszyli: Andrzej Bielawski, Władysław Borys i Aleksander Kisielewski, ponaglała w znacznym stopniu świadomość potrzeby przysłowiowego kucia póki gorące, nim jeszcze żyją trzebieni przez okrutny upływ czasu świadkowie, mogący z pierwszych ust podzielić się informacją, jak to Nowa Wilejka w latach 20. i 30. ubiegłego wieku polskim żołnierzem stała, czego dowodem pozostaje do dzisiaj żołnierska kwatera na miejscowym cmentarzu. Kryjąca tych, kto zginął w tragicznych okolicznościach podczas ćwiczeń albo zmarł z powodu chorób.
To właśnie od wydobycia tej kwatery z kompletnego zapomnienia rozpoczęli swą działalność, wysoko podwijając rękawy przy wyrębie krzaków i odchwaszczaniu, by nie wstyd było w Zaduszki, jak też w państwowe święta Rzeczypospolitej zapalić tu znicze i złożyć kwiaty. Aby móc godziwie się prezentować, zaczęli się rozglądać za zdobyciem mundurów i replik broni, siodeł i końskiej uprzęży, jakie służyły "malowanym dzieciom" z 13. pułku, gdyż to właśnie rekonstrukcyjne dzieje tego stały się ich szczególnym "oczkiem w głowie". Równolegle z powyższymi działaniami razy kilka jeździli do Polski (Toporzysko, Gródek, Laskowice), by kwaterując w koszarach, zdobywać wprawę ułańską w machaniu z siodła szablą albo władaniu tak zresztą z kawalerią zrośniętą, choć dość nieporęczną lancą. Coraz głębsze wtajemniczenie wymownie dowodziło, że nauka nie szła w las.
Pomyślny początek zdecydowanie przystopowały jednak problemy z rejestracją klubu w jego oryginalnej nazwie. Litewskim urzędnikom, widać, zjeżył włos na głowie występujący tam "garnizon". W języku państwowym zastąpili go słowem "įgula" (czyli dosłownie "załoga"), stąd w wersji litewskiej ich twór brzmi nieco inaczej. Owszem, mogli próbować dochodzić swego drogą sądową, a że ta przerosłaby w trwającą lat parę przepychankę, machnęli zgodnie ręką. Tym bardziej, że czwarty punkt zatwierdzonego statutu honoruje zapis w wersji polskiej, który to statut bez owijania w bawełnę potakuje oddawaniu hołdu orężowi spod znaku Orła Białego z lat minionych.
A hołd ten ma naprawdę rozległą formułę: w umundurowaniu i z szablami bądź karabinami u boku zaciągają warty przy grobie Matki i Serca Syna na wileńskiej Rossie, gdy odbywają się tam biało-czerwone uroczystości, na zew pamięci 13 lipca meldują się na dorocznych obchodach w Krawczunach, by uczcić poległych tam żołnierzy AK w operacji "Ostra Brama", urządzają pokazy operowania szablą, budząc w tym niekłamaną ciekawość dzieci. Sam byłem świadkiem, jaką furorę robiło ustawione wprost na chodniku siodło przy ich stoisku na placu Ratuszowym podczas II Zjazdu Wilniuków w roku ubiegłym, do którego stała kolejka, by usadowiwszy się w nim, poczuć się w roli ułana.
Nie brakuje nowowilejskim rekonstruktorom historii też innych pomysłów wydobywania z coraz bardziej oddalającej się przeszłości wydarzeń, jakich wtedy polskie Wilno i Wileńszczyzna były świadkami. W roku ubiegłym, kiedy w Polsce i poza granicami nadal hucznie obchodzono setną rocznicę odzyskania przez nią Niepodległości w roku 1918, zrealizowali projekt "Dzięki Ci, Matko, za Wilno", nawiązujący w nazwie do słów Marszałka Piłsudskiego. Jego szczegóły nakazały: zapalenie zniczy w kwaterze legionistów na Rossie, wycieczkę szlakiem żołnierzy polskich, wyzwalających wiosną 1919 roku Wilno z rąk bolszewików, pokazy kawaleryjskie, a całość ukoronował bal ułański.
Nie uszła też ich pamięci setna rocznica bohaterskich postaw Samoobrony Wileńskiej, połączona z inscenizacją tego, jak jej uczestnik a twórca Trzech Krzyży w grodzie nad Wilią Antoni Wiwulski oddaje na Zarzeczu swój płaszcz młodemu żołnierzowi, co kosztowało go utraty życia z powodu przeziębienia, jak to ówcześnie nastoletni, a później legendarny "żołnierz wyklęty" Witold Pilecki pełni wartę przy Ostrej Bramie albo jak Jerzy Dąbrowski wygłasza płomienne przemówienie na placu Łukiskim. I mogli mieć satysfakcję, że wymienione powyżej zamysły znalazły odzew u współcześnie żyjących w grodzie Giedymina i poza nim rodaków, a w szczególności – tych młodych wiekiem. Bo to oni przecież mają przejąć nakierowaną w przeszłość sztafetę, której synonimem – wdzięczność za chlubne czyny przodków.
Te czyny, wbrew powszechnie grasującej pandemii, czcili nawet tego roku. Wspólnie z Kieleckim Ochotniczym Szwadronem Kawalerii stawili się pod Janowem w okolicach Sokółki, gdzie w pamiętnym 1920 roku 13. Pułk Ułanów Wileńskich zatrzymał cofający się po przegranej Bitwie Warszawskiej kawaleryjski korpus Gaja Gaja. Podczas tych uroczystości ustawiono pamiątkowy kamień, a obowiązujące maseczki na twarzach bynajmniej nie pomniejszyły rangi wydarzenia. Podobnie jak przy oddawaniu hołdu poległym po obu stronach w polsko- litewskiej potyczce pod Druskienikami podczas Bitwy Nadniemeńskiej, jaka znaczyła ostateczną klęskę bolszewików, chcących przenieść przez Polskę rewolucyjną pochodnię do Europy Zachodniej.
Bilansując tegoroczne dokonania, żałuje wprawdzie nieco Waldemar, że pandemia pokrzyżowała ich udział w rekonstrukcji bitwy pod Komarowem, podczas której polska kawaleria okryła się wiekopomną sławą. Gwoli prawdy, bynajmniej nie byłby to ich debiut rekonstruktorski, gdyż w roku 2016 w 7-osobowym składzie wzięli udział w uwiecznianiu scen, obrazujących wkroczenie legionów Marszałka Józefa Piłsudskiego do Warszawy, a w 2019 roku – walki pod Laskowicami.
Innym epizodem działalności Garnizonu jest udział bądź nieraz też konsultowanie podczas kręcenia dokumentalnych fabularyzowanych filmów o walecznych dziejach naszego Wilna. W szczegółach były to filmy: "Piosnka o Belinie" (2017), "Trzynastacy. Szlakiem wileńskiej kadrówki" (2018), "Wojna polsko-bolszewicka" w 2020 roku.
O ile w początkach o dosiadaniu tak zrośniętych z ułanami koni mogli jedynie wzdychać i marzyć, o tyle teraz mają do dyspozycji już trzech ugrzywionych czworonogich partnerów. A to za sprawą Andrzeja Bielawskiego, który podjął się pobudowania stajni dla gniadoszy, bułanków czy kasztanków, mających służyć również ich rekonstruktorskim poczynaniom.
Nie bez dumy w głosie wspomina Waldemar to ubiegłoroczne, kiedy to pod postacią 3-osobowego patrolu AK w pełnym rynsztunku kawaleryjskim uczestniczyli w obchodach 75. rocznicy operacji "Ostra Brama" na cmentarzyku żołnierzy VII Wileńskiej Brygady AK przy kościółku w Skorbucianach. A nie musi mówić, że swą obecnością nadali uroczystościom oprawy szczególnej, budząc podziw zgromadzonych.
Te konie są też jak znalazł, gdy podejmują się wtajemniczania nastoletnich adeptów "zabawy z historią" w dzieje 13. Pułku Ułanów Wileńskich. Tradycją stały się więc kilkudniowe szkolenia "u Bielawskiego", okraszane różnorakimi zajęciami od rana do wieczora. Są one wręcz nie do pomyślenia bez udziału Waldemara Szełkowskiego, egzaminującego też przy okazji wychowanków z szeroko rozumianej historii Ojczyzny- Wileńszczyzny.
Tym egzaminowaniem, obok wybiegających w zamierzchłą przeszłość dziejów ludzkiej cywilizacji, zajmuje się też Szełkowski, pracując niezmiernie od listopada 1993 roku w charakterze nauczyciela historii Wileńskiego Gimnazjum J. I. Kraszewskiego. Owszem, dziś, gdy wirtualne cuda-dziwy dosłownie zalewają rzeczywistość, ma zdecydowanie więcej możliwości niż kiedyś Żotkiewiczowa, by wzbudzić u uczniów ciekawość nauczanego przedmiotu. Że z tego obok mistrzowskiego słownego przekazu potrafi skorzystać, jakże dobitnie potwierdzają trzy tytuły najlepszego w swym zawodzie w rozpisywanym przez Polską Macierz Szkolną na Litwie dorocznym konkursie "Najlepsza szkoła – najlepszy nauczyciel" oraz przyznany mu w roku 2018 Medal Komisji Edukacji Narodowej.
Owszem, honory te dodają mu bez wątpienia w pracy pedagogicznej skrzydeł. Choć miewa jeszcze większy splendor, o ile ktoś z tych, kogo nauczał, decyduje się po maturze na studia historyczne. Ten splendor przeżył dotychczas dzięki Albertowi Wołkowi, Romualdowi Sieniuciowi, Małgorzacie Sidorowicz i Tomaszowi Bożerockiemu. Tomasz, aktywnie zresztą się udzielający w ich rekonstruktorskich klubowych poczynaniach – jak żartobliwe zauważa Waldemar – przerósł nawet w hierarchii swego nauczyciela-magistra, gdyż latem roku bieżącego obronił doktorat na Uniwersytecie Wileńskim, co wymownie wieńczy zdradzaną już od klasy piątej ciekawość dla zdarzeń z przeszłości i tych, kto je powodował.
Grasująca ostatnio w zatrważającej skali pandemia spowodowała, że wszyscy wyżej wymienieni oraz wspólnota szkolna, zmuszona wirusem do nauczania na odległość, nie zgotowały ze swej strony Szełkowskiemu owacji na stojąco. A jest powód, gdyż kilka tygodni temu zaczęło być głośno, że został on laureatem przyznawanej przez Instytut Pamięci Narodowej z siedzibą w Warszawie Nagrody Semper Fidelis, jaka honoruje szczególnie aktywnych w upamiętnianiu dziedzictwa polskich Kresów Wschodnich.
Z ponad stu kandydatów decyzją kapituły poczet tegorocznych laureatów utworzyli: ksiądz Roman Twaróg, sprawujący opiekę duszpasterską przy katedrze w Kamieńcu Podolskim, ksiądz biskup Jan Purwiński – senior diecezji kijowsko-żytomierskiej, dziennikarskie małżeństwo Iness Todryk-Pisalnik – Andrzej Pisalnik, pośmiertnie polska slawistka, literaturoznawczymi i historyk żydowskiego pochodzenia, wykładowczyni języka i historii Polski na uniwersytecie w Drohobyczu Dora Kancelson i właśnie Waldemar Szełkowski. Ten ostatni wyznaje, że jak tylko koronawirusowa pandemia cokolwiek opadnie i będzie można odebrać okazałą statuetkę dynamicznego anioła z mieczem, ta zajmie najbardziej poczesne miejsce w domu.
Domu, dzielonego z żoną Anetą oraz synami – Olgierdem i Dominikiem (odpowiednio studentem I roku na Uniwersytecie Wileńskim i uczniem klasy 11 gimnazjum, któremu patronuje autor "Starej baśni"), z żyjącymi w budzącej podziw zgodzie 12-letnim kotem "Fikusiem" i półtorarocznym psem "Gringo", o imieniu przywiezionym z podróży po Ameryce. W czym dobrym przykładem służą zresztą gospodarze czterech kątów, zjednani wspólnotą wyuczonych zawodów (studia na wileńskiej polonistyce) jak też po części zbieżnych w wykonywaniu, gdyż oboje mają uprawnienia do oprowadzania po Wilnie i Litwie polskojęzycznych wycieczek. Z tą wszak różnicą, że Aneta, nim pandemia nie przygasiła napływu turystów i zmusiła ją do podjęcia się pracy w stołecznym Gimnazjum im. J. Lelewela, czyniła to etatowo, a Waldemar, rokiem 2003 począwszy, dorabia w ten sposób cokolwiek do poborów nauczyciela w okresie wolnym od zajęć szkolnych, by móc pełniej realizować podróżnicze pasje pod względem finansowym. Jak własne, tak też całej rodziny, gdyż dali się na dobre owładnąć niespokojnemu duchowi, pchającym do poznawania świata.
Zagadywany na koniec rozmowy o życzenia na rok przyszły, jest Waldemar lakoniczny: żeby ta nieproszona koronawirusowa pandemia zaczęła być na dobre w odwrocie, gdyż powoduje problematyczne zdalne nauczanie historii w gimnazjum oraz trąci bezrobociem w branży turystycznej. Z czym on – z natury pracoholik – nie może się za nic pogodzić…
Fot. archiwum
komentarze (brak komentarzy)
W ostatnim numerze
NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL
ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!
POLITYKA
2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ
LITERATURA
NA FALI WSPOMNIEŃ
XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"
WŚRÓD POLONII ŚWIATA
RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY
MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA
prześlij swojeStare fotografie
Wiadomości (wp.pl)
Zastąpi Trzaskowskiego jako prezydent Warszawy? Zapytali Kierwińskiego
Po ogłoszonych wynikach prawyborów w KO Marcin Kierwiński został zapytany o ewentualny scenariusz, w którym zastępuje Rafała Trzaskowskiego na fotelu prezydenta Warszawy. - Dziś mam swoje zadania, które muszę realizować, ale Warszawa to piękne miasto - odpowiedział sekretarz generalny PO.
Trump ma kandydata na stanowisko ws. wojny rosyjsko-ukraińskiej
Donald Trump planuje mianować Richarda Grenella specjalnym przedstawicielem ds. konfliktu rosyjsko-ukraińskiego - informuje agencja Reutera.
"Znałam jego intencje". Merkel mówi o Putinie jako "wrogu Europy"
Angela Merkel w wywiadzie dla "Corriere della Sera" stwierdziła, że znała intencje Władimira Putina jako wroga Europy i próbowała zapobiec inwazji na Ukrainę.