Dokument mnożący obiecanki

drukuj
Henryk Mażul, 15.04.2019
Fot. Jerzy Karpowicz. Jest, jest w mękach poczęty Traktat!

Mija ćwierćwiecze od podpisania polsko-litewskiego Traktatu o przyjaźni i dobrosąsiedzkiej współpracy

Kiedy za sprawą NSZZ "Solidarność" Polska przestała być PRL, a napędzana przez "Sąjūdis" Litwa szczęśliwie wyślizgnęła się spod pieczy Kremla i 11 marca 1990 roku ogłosiła niepodległość, spoczywający w zaświatach Jagiełło z Jadwigą odetchnęli z pewnością z wielką ulgą. Bo z nową siłą przypomniało się im to, co poprzez zaślubiny poczęli w roku 1386 i co potem przez wieków kilka tworzyło Rzeczpospolitą Obojga Narodów – fenomen państwowy na skalę europejską i nie tylko.

To prawda, Unii sprzed sześciu wieków być na powrót nie mogło. Zbyt wiele bowiem sprzeczności dało znać o sobie w końcu XIX i na początku XX wieku w stosunkach wzajemnych pomiędzy Orłem Białym i Pogonią, aczkolwiek zaistniał doskonały moment, by te zaczęto modelować po nowemu, na miarę oczekiwań dziś żyjących.

Ech, ta historia…

Niestety, tak się nie stało. Dwaj sąsiedzi przez graniczną miedzę, wyraźnie zdecydowani skończyć z postsowiecką przeszłością, zamiast stanąć do siebie twarzą, odwrócili się plecami. Między prawdą a Bogiem jest, że zaciążyła w tym wyraźnie nieprzychylna postawa Litwinów, którzy nie potrafili wyzwolić się od wciąż i wciąż majaczących za ich plecami cieni generała Lucjana Żeligowskiego i Marszałka Józefa Piłsudskiego, od odgrzewania "gorzkich żalów", sięgających jeszcze odleglejszych dziejów. Paradoksalnie to zabrzmi, aczkolwiek (podobnie jak w międzywojniu) nie zabrakło głosów uważających Jagiełłę za zdrajcę narodu litewskiego i w czambuł potępiających Unię, w której następstwie Litwini rzekomo więcej stracili niż zyskali. Innymi słowy, wspólna historia legła wyraźną kłodą w poprzek drogi, mającej wieść ku wzajemnemu zbliżeniu.
Co gorsza, zamiast dobrej woli zaczęły się jakże bolesne podszczypywania, w czym wyraźnie niechlubny prym takoż wiodła Pogoń. Polacy na Litwie i w Polsce musieli przełknąć gorzką pigułkę w postaci zjadliwego rysunku w satyrycznej "Šluocie", przedstawiającego trzy maluchy ciągnące w stronę Polski: dwa pierwsze – w nawiązaniu do ówczesnych handlarskich ciągot rodaków z Macierzy – uginały się pod ciężarem załadowanych w bagażnikach ponad kabinami telewizorów, trzeci natomiast – pod brzemieniem płyty z wileńskiej Rossy, kryjącej serce Marszałka i prochy jego matki. W Wilnie jakaś niewidzialna ręka przyrównywała poprzez napisy na ścianach nazwiska Żeligowskiego i Piłsudskiego do Stalina i Hitlera, na łamach prasy i w dyskusjach mnożyły się krzywdzące opinie wobec żołnierzy Armii Krajowej, opatrywanych metką "bandyci".
Woli ku zbliżeniu nie wykazywały też władze państwowe. Na domiar złego dolewały one nierzadko świadomymi decyzjami niepotrzebnej oliwy do ognia. Oficjalne Wilno miało pretensje do oficjalnej Warszawy o to, że wyraźnie marudziła z uznaniem niepodległości Litwy (co nastąpiło dopiero 26 sierpnia 1991 roku, po nieudanym w Moskwie puczu Giennadija Janajewa), buńczucznie oświadczając na domiar, że Litwa drogę do Europy wybierze niech jakże okrężną, bo wiodącą przez Skandynawię, byleby tylko nie przez Polskę.
Orzeł Biały w sposób daleko posunięty tolerował tak "rozbrykane" zachowanie Pogoni, aczkolwiek, kiedy 4 września 1991 roku zdecydowała ona rozwiązać samorządy w rejonie wileńskim i solecznickim za domniemane popieranie przez nie sierpniowego puczu w Moskwie, ta miarka cierpliwości wyraźnie się przebrała. Nie trzeba mówić, że spowodowało to wyraźne wystudzenie i bez tego dosyć chłodnych stosunków na linii Warszawa – Wilno.

Rachunki krzywd mniejszości

Bez wątpienia temu brataniu się wyraźnie przeszkadzały też mniejszości narodowe po obu stronach granicy, mniemające, że należy im się zdecydowanie więcej niż posiadają, a stąd upominające się o swoje. Głosem szczególnie nośnym czynili to Polacy na Litwie. I nie bez kozery. To jeszcze przecież rodzący się "Sąjūdis", by zewrzeć szeregi w antysowieckim zrywie, właśnie w nich wykreował wroga, co dało też znać o sobie w czasach późniejszych, kiedy Litwa wybiła się na niepodległość.
Palców rąk im nie starczało przy rachowaniu krzywd, jakie się działy ze strony wolnych od sowieckiego jarzma Litwinów, z których boleść największą powodowało zapewne już nadmienione rozwiązanie władz lokalnych w rejonie wileńskim i solecznickim, a potem czynienie wszystkiego, aby maksymalnie wydłużyć okres "gubernatorskich" rządów Arūnasa Eigirdasa (rejon solecznicki) oraz Artūrasa Merkysa (rejon wileński), jakże sprzyjający sławetnemu "przenoszeniu ziemi" i rozparcelowywaniu Wileńszczyzny. 
Owszem, na wstępnym etapie marszu Litwy ku niepodległości, w myśl zasady "gdzie dwóch się bije, trzeci korzysta" klin w poprawność stosunków polsko-litewskich wbijała ponadto niejedna promoskiewska ręka. Wtedy np. w Radzie Najwyższej pieczę nad polsko-litewskimi więzami roztaczał Virgilijus Čepaitis, któremu później niezbicie udowodniono współpracę z organami KGB. Kto wie, czy nie stamtąd wpłynął też judaszowy podszept o autonomii Wileńszczyzny, w czym zresztą uszło nam nieco pary w gwizdek.
Prawdą jednak jest, że będąca naonczas u władzy prawica wcale nie po cichu błogosławiła narodziny organizacji "Vilnija", która z pianą na ustach czyniła antypolską wrzawę o byle co, a wspomnianemu Merkysowi, gdy w roku 1994 musiał wreszcie abdykować ze stanowiska "gubernatora" rejonu wileńskiego, w najbardziej wyszukanych słowach dziękowano za "rozszerzenie granic litewskości na Wileńszczyźnie".

Pod znakiem marudzenia

Zamieszkali na Litwie Polacy wcale nie bez nadziei witali dojście do władzy w końcu października 1992 roku sił lewicowych. Liczyli bowiem, że państwo dostrzeże nareszcie i choć częściowo pomoże rozwiązać ich problemy, że łaskawym okiem spojrzy też na stosunki polsko-litewskie. Niestety, spotkał ich przykry zawód.
Demokratyczna Partia Pracy Litwy, pozyskawszy sejmową "batutę", mimo pierwotnych słownych obietnic pozostawienia w stosunkach pomiędzy Polską i Litwą historycznych uprzedzeń historykom, nie kwapiła się jakoś czynić tego praktycznie. Podobnie jak prawica domagała się ona od strony polskiej przeproszenia za aneksję Wilna i Wileńszczyzny w okresie międzywojennym, pokajania się za "marsz Żeligowskiego".
Stanowcza postawa strony polskiej sprawiła jednak, że w poczętej w wielkich mękach deklaracji o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy, którą 13 stycznia 1992 roku podpisali w Wilnie ówcześni ministrowie spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski i Algirdas Saudargas, nie było o tym mowy.
Jak wypadło się spodziewać, zapowiedzi zawarcia w ślad za rzeczoną deklaracją traktatu, co podniosłoby stosunki polsko-litewskie na nowy poziom, w praktyce szły niczym po grudzie. Jego projekt Polska przedstawiła 13 stycznia 1993 roku, w czym Litwa zrewanżowała się 16 czerwca. Negocjacje zainaugurowano 19 lipca. W roku 1993 miały miejsce trzy dalsze ich rundy (17-18 sierpnia, 31 sierpnia i 15 września). Gdy Pogoń zdecydowała nareszcie pozostawić zaszłości dziejowe do wyjaśnienia historykom, a we wzajemnych stosunkach wybiec myślami w przyszłość, "zawalidrogą" w podpisaniu Traktatu okazały się mniejszości narodowe. Tu po raz kolejny polska "kosa" trafiła na litewski "kamień".

Za deklaracją – Traktat 

Po tym jednak, kiedy w rosyjskiej Dumie niezwykle nośnym głosem dał znać o sobie Władimir Żirinowski, któremu każdy, kto spod wielomocarstwowej pieczy Związku Sowieckiego się wymknął, stanowił wyraźną sól w oku, prace nad przygotowaniem Traktatu posunęły się wyraźnie do przodu. Wzajemne ustępstwa spowodowały, że 21-22 lutego 1994 roku w Warszawie odbyła się piąta i zarazem ostatnia runda traktatowych rokowań, podczas których do wspólnego mianownika sprowadzono wszystkie problematyczne dotąd kwestie. W ten to sposób przed parafowaniem Traktatu przez prezydentów obu państw zapaliło się nareszcie zielone światło. Zdecydowano, że nastąpi to podczas wizyty w Wilnie prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Wałęsy w dniach 26-27 kwietnia 1994 roku.
I nastąpiło, czemu zresztą towarzyszyła niezwykle uroczysta atmosfera, braterski splot dłoni głów państw, sygnujących ten historyczny dokument swymi podpisami: gościa – Lecha Wałęsy i gospodarza – Algirdasa Brazauskasa oraz nadzieja, iż wzajemne relacje zyskają nowy wymiar i przyczynią się do zadzierzgnięcia strategicznego partnerstwa. Złożony z 27 artykułów Traktat w sposób dość szczegółowy modelował współpracę na różnych płaszczyznach, poczynając obronnością i więzami gospodarczymi, a kończąc czynieniem zadość potrzebom mniejszości narodowych po obu stronach granicy.

Życzliwość bez wzajemności

Jak na solidnego partnera przystało, Rzeczpospolita Polska bardzo życzliwie przyczyniała się do obrastania w piórka litewskiej państwowości, nośnym głosem upominała się na arenie międzynarodowej o obecność państwa spod znaku Pogoni w strukturach NATO i Unii Europejskiej, zainicjowała niejedno poczynanie bratające oba narody. Również to militarne, czego jakże wymownym przykładem był utworzony w roku 1997 LITPOLBAT, mający tworzyć wspólną tarczę obronną.
Sprzyjać brataniu się miało też zawiązane w tymże roku Polsko-Litewskie Zgromadzenie Poselskie, liczne obopólne wizyty najwyższych dostojników państwowych z prezydentami włącznie. Po pewnym czasie zaczęło więc być głośno, że relacje "strategicznego partnerstwa" na linii Wilno – Warszawa szparko podążają ku ideałowi i są poniekąd wzorcem dla innych krajów, przedzielonych na kontynencie europejskim bezpośrednią granicą.
Notorycznie sygnalizowane przez społeczność polską na Litwie przybywającym z Macierzy notablom różnego szczebla, że władze (nieważne, czy u steru była prawica, lewica, czy też centryści) zamiast realizować zapisy Traktatu z roku 1994 odnośnie szkolnictwa, kultury bądź używania polszczyzny w życiu publicznym, dokręcają nam kolejne "śruby", nie przemawiały. "Młoda demokracja litewska musi się wyszumieć. Więcej zatem zrozumienia" – słyszeliśmy, zachęcani do uzbrojenia się w cierpliwość. A ponieważ tę pseudodemokrację coraz bardziej znosiło na narodowo-nacjonalistyczne manowce, hasło "Litwa dla Litwinów" zaczęło znajdować jakże podatny grunt do wzrastania.

Poznać się po "farbowanych lisach"!

Niestety, żeby Polska przejrzała, z kim ma do czynienia, jak jest tumaniona i okłamywana, musiało upłynąć prawie dwudziestolecie. Dopiero podjęta przez Sejm litewski w marcu 2011 roku ustawa nowelizująca oświatę, a tak naprawdę pomyślana, by położyć kres szkolnictwu polskiemu, które zresztą oparło się różnym zawieruchom dziejowym, zda się ostatecznie rozwiało wiarę w dobre intencje "strategicznego partnera" znad Wilii i Niemna. Od z uporem maniaków ugłaskiwanych latami stosunków powiało wyraźnym chłodem tudzież stwierdzeniami jakże dalekimi od partnerstwa o dobrosąsiedzkiej współpracy, jak chce tego Traktat – fundamentalny dokument, mający regulować wzajemne relacje.
Coraz więcej polityków polskich (z różnych zresztą ugrupowań politycznych) skłonnych było potaknąć ministrowi spraw zagranicznych Radosławowi Sikorskiemu, który już od dłuższego czasu przestał wierzyć w płodzone przez oficjalne Wilno obiecanki-cacanki, od czego głupiemu ma być radość. Wyrazy tego jakże wymownie dawali: premier Donald Tusk, prezydent Bronisław Komorowski, liczni posłowie i senatorowie.
Ba, nawet ikona "Solidarności" – Lech Wałęsa, swego czasu wielki orędownik polsko-litewskiego zbliżenia, poczynił w nim wielki afront, nie zgadzając się na przyjęcie w roku 2011 przyznanego mu Krzyża Wielkiego Orderu Witolda Wielkiego. A to na znak protestu i zaniepokojenia ograniczaniem przez władze litewskie, jak napisał w liście złożonym na ręce Lorety Zakarevičienė, ambasador RL w Polsce "praw moich rodaków do języka, kultywowania tradycji i szacunku do kultury polskiej". Zaniepokojenie zostało poparte na domiar głębokim przekonaniem, iż "ramy współpracy naszych państw w Unii Europejskiej powinny ten respekt dla praw mniejszości polskiej w Republice Litewskiej wzmacniać a nie ograniczać".

Przeczące realiom zapisy

Choć strona litewska, robiąc dobrą minę do złej gry, uparcie zapewniała, że relacje między Orłem Białym a Pogonią nie są tak złe, jak od pewnego czasu postrzegała to Warszawa, rzeczywistość w przededniu dwudziestolecia podpisania Traktatu wyraźnie "policzkowała" poczynione w roku 1994 zapisy. Tym razem poszło o rugowanie polszczyzny z życia publicznego – zakaz stosowania dwujęzycznych wywieszek z nazwami ulic w miejscowościach na Wileńszczyźnie, gdzie nasi rodacy stanowią zdecydowaną większość.
Choć standardy europejskie wyraźnie temu potakują, litewska Temida obarczyła dyrektora administracji samorządu rejonu solecznickiego Bolesława Daszkiewicza astronomiczną grzywną w wysokości ponad 43 tysięcy litów. I na nic się zdały jego tłumaczenia o braku upoważnienia do usuwania tych "przestępczych" wywieszek z prywatnych domów mieszkańców. 
Ledwie zdążono wspólnym wysiłkiem solidarnie uzbierać kwotę na pokrycie kary, a tu rozeszła się wieść, że o ile dyrektor administracji rejonu wileńskiego Lucyna Kotłowska nie wymusi czegoś podobnego na swoich mieszkańcach, dostanie grzywnę w wysokości 6 tysięcy litów. Litewscy politycy tymczasem wyraźnie nabierali wody w usta na takie decyzje sądów, a mass media aż dławiły się w antypolskiej wrzawie.
Nikt jakoś nad Wilią nie chce natomiast pamiętać, że punkt 1. artykułu 14. rzeczonego Traktatu głosi o zagwarantowaniu przez układające się strony prawa do "swobodnego posługiwania się językiem mniejszości narodowej w życiu prywatnym i publicznie". Z kolei artykuł 15. ma zachęcić strony, by rozważyły "dopuszczanie używania języków mniejszości narodowych przed swymi urzędami, szczególnie zaś w tych jednostkach administracyjno- terytorialnych, w których dużą część ludności stanowi mniejszość narodowa".
Wyraźnie między bajki strona litewska wkłada też traktatowy zapis, zobowiązujący strony do przyznania prawa mniejszościom "używania swych imion i nazwisk w brzmieniu języka mniejszości narodowej", a szczegółowe relacje, dotyczące pisowni imion i nazwisk, miała określić odrębna umowa. Tymczasem takiej jak nie ma, tak nie ma. Bo raz swoje weto zgłaszają politycy, raz językoznawcy, raz znowu strażnicy zapisów konstytucyjnych. Obietnic w tym zakresie napłodzono co niemiara. I za każdym razem strona litewska zwodziła swych polskich partnerów na manowce, a na tej liście znalazł się m.in. na kilka dni przed tragiczną śmiercią pod Smoleńskiem sam prezydent Lech Kaczyński.
Traktatowy zapis (artykuł 15., punkt 6.) zapewnia, że sygnatariusze "powstrzymają się od jakichkolwiek działań, mogących doprowadzić do asymilacji członków mniejszości narodowej wbrew ich woli oraz zgodnie ze standardami międzynarodowymi powstrzymają się od działań, które prowadzą do zmian narodowościowych na obszarach zamieszkałych przez mniejszości narodowe". 
A skoro tak, to jak się do tego mają liczone na grube tysiące, a nie znające analogów w światowej praktyce tzw. przenosiny ziemi na Wileńszczyznę przez właścicieli z głębi Litwy, co po ich osiedleniu się tu pociąga za sobą zmiany w układzie etnicznym, nie mówiąc już o krzywdzie, jaka się dzieje z powodu niezwracania ojcowizny rdzennym mieszkańcom.
Takoż punkt 8. artykułu 14., mówiący o uczestnictwie w życiu publicznym na równych prawach na każdym szczeblu przedstawicieli mniejszości narodowych, już w rok po podpisaniu Traktatu został pogwałcony przez działania władz centralnych, które wprowadziły 5-procentowy próg wyborczy dla partii mniejszości narodowych, natomiast w okręgach jednomandatowych na Wileńszczyźnie polski elektorat w sposób sztuczny rozproszono wśród litewskich wyborców, formując w sprytny sposób granice okręgów wyborczych.
Listę przykładów, kiedy to Traktat w zapisach wieści jedno, a ich praktyczne wcielanie przez stronę litewską wygląda o niebo inaczej, można by wydłużać. Ponieważ oficjalne Wilno rościło też podobne pretensje do władz w Polsce za politykę względem rodaków zamieszkałych w okolicach Sejn i Puńska, obaj sygnatariusze tego dokumentu w przededniu 20-lecia jego podpisania mieli usiąść przy okrągłym stole, by, patrząc sobie w oczy, punkt po punkcie przeanalizować dotychczasową realizację. W sytuacji, gdy strona polska, mając dość wodzenia za nos, postawiła sprawę na ostrzu noża: dopóki Litwa nie uczyni zadość potrzebom zamieszkałych na Litwie rodaków, te stosunki pozostaną w ślepym zaułku.
Pomysł ten wyraźnie jednak wziął w łeb. Owszem, w Sejmie RL w kwietniu 2014 roku odbyła się (nie wiadomo jednak czemu za zamkniętymi drzwiami?) dyskusja z udziałem byłego prezydenta Polski Aleksandra Kwaśniewskiego, która nie sypnęła jakoś konkretami. Gospodarze zapewnili gości, że przełomu w stosunkach polsko-litewskich można się spodziewać dopiero po odbytych w maju nad Wilią i Niemnem wyborach prezydenckich i do Europarlamentu, czyli "tatko miał nadal czekać latka". Jubileusz dwóch dekad od zawarcia dokumentu, poczętego dla kształtowania współpracy państw-sąsiadów na miarę wymogów XXI wieku w gubiącej granice Europie, minął więc cichcem.

Fety nie będzie!

Wszystko wskazuje na to, że zbliżającą się milowym krokiem datę ćwierćwiecza tego zaiste historycznego wydarzenia spotka podobna tonacja. Owszem, ubiegłoroczne obchody stulecia odzyskania niepodległości przez oba państwa, skłoniły ich przywódców do przyjaznego wyciągania dłoni po okresie wyraźnego wystudzenia stosunków na linii Wilno – Warszawa, w czym zdecydowany prym wiedzie ta ostatnia, mnożąc wizyty najwyższych rangą dostojników państwowych i ponownie snując zapewnienia o strategicznym partnerstwie obu państw, które w roku 1569 w Rzeczpospolitą Obojga Narodów scaliła Unia Lubelska. 
To prawda: przypadająca za kilka miesięcy 450. rocznica jej zawarcia stanowi dobrą okazję do przywoływania historycznego braterstwa Orła Białego i Pogoni. Szkoda tylko, że to braterstwo sprzed wieków nie przekłada się czemuś na czasy nam współczesne, jeśli chodzi o stosunek państwa litewskiego do swych obywateli narodowości polskiej. Zawarty przed ćwierćwieczem Traktat, mimo upływu czasu, trąci martwotą w realizacji. To właśnie świadomi tego delegaci odbytego w roku ubiegłym XV zjazdu Związku Polaków na Litwie postulowali o dokonanie przez obie strony monitoringu zawartych tam zapisów. 
Trudno jednak przypuścić, by to nastąpiło. Ten ważny dokument wypada bowiem kojarzyć z tematem wielce wstydliwym. Można więc być bardziej niż pewnym, że w okolicach tegorocznego kalendarzowego 26 kwietnia fety z okazji jego ćwierćwiecza nie będzie. O ile rzeczywistość nie zostanie umodelowana w mocno krzywym zwierciadle i skłoniona do nadrabiania miną.
* * *
Przyjazd przed ćwierćwieczem do Wilna prezydenta RP dla uroczystego parafowania polsko-litewskiego "przymierza" powitałem w dość swoisty sposób. Wiedząc, że osobistym ochroniarzem Lecha Wałęsy od czasów "Solidarności" był właśnie urodzony w Kraszenie (tuż obok mojej rodzinnej miejscowości)… Henryk Mażul, którego pokrętny los poprzez szeregi Armii Krajowej i sowieckie łagry zarzucił na resztę życia do Gdańska i zatrudnił w tamtejszej stoczni, na łamach "Naszej Gazety" napisałem minifelieton.
Jego treść sprowadzała się do jednego: by dokument, jaki głowa Państwa Polskiego niebawem sygnuje swym podpisem, ochraniał każdego z rodaków na Litwie tak pewnie, jak to czynił mój "sobowtór" z imienia i nazwiska w odniesieniu do jego osoby. Niestety, dziś, po upływie 25 lat, muszę ze smutkiem stwierdzić, iż pragnienie to pozostaje w sferze mało chlubnych pobożnych życzeń…
 

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Stanisław Moniuszko w Wilnie
Wilno po polsku

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie