Na nic koronawirus!

drukuj
Henryk Mażul, 15.03.2020
Fot. Marian Dźwinel

Kiermasz Kaziukowy w Wilnie-2020

Kiedy królewicz Kazimierz Jagiellończyk, który swe bogobojne życie podbudował credem: "Lepiej umrzeć niż zgrzeszyć", został po 118 latach od swej śmierci stosowną bullą papieża Klemensa VIII wyniesiony na ołtarze, wieść tę entuzjastycznie przyjęto w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a przede wszystkim – na Litwie. By dać wyraz radości, wszystkie stany mieszkańców Wilna wyległy na ulice. Tak się zrodziła tradycja przemarszów w dniu jego imienin – 4 marca.

Nie sposób dziś dokładnie powiedzieć, kiedy patron Litwy użyczył (niech nieco w szpetnej postaci) swego imienia jarmarkom, takoż przypisanym w kalendarzu początkowi pierwszego miesiąca wiosny. Materiały źródłowe wieszczą (choć czy aby do końca wiarygodnie), że po raz pierwszy nastąpiło to w 1636 roku. Jakkolwiek by ustalać, początki giną w mrokach czasu, choć na pewno wiadomo, że towarzyszyły im pochody rzemieślników i handlarzy, wspieranych dla dodania kolorytu przez różnorodnych przebierańców.
"Kaziuk" ze straganami w swym liczonym na cztery wieki rodowodzie różne miewał dzieje. Gdy Wilno znalazło się pod zaborem, stanowił przysłowiową sól w oku władz carskich, postrzegających go jako manifestację polskości i katolicyzmu. Z wielką niechęcią po rozkwicie w okresie między I a II wojną światową, kiermasz ten był traktowany przez władze komunistyczne za czasów Litwy sowieckiej. A choć spychany na margines, oparł się przeróżnym zakusom. Aż wreszcie, z odzyskaniem przez Litwę niepodległości w roku 1990, przywrócił sobie naprawdę godną renomę.
Nie ma mowy, by dziś się nie odbył, raz za razem demonstrując zresztą swe "ekspansywne" nastawienie. O ile bowiem w początkach swego odrodzenia stłoczony był do wileńskiej Starówki, a na tyle, że jego uczestnicy czuli się poniekąd niczym śledzie w beczce, o tyle dziś szpalery mniej lub bardziej wyszukanych straganów handlowych ciągną się po obu stronach najbardziej reprezentacyjnej w Wilnie alei Giedymina (mostem Zwierzynieckim poczynając, a placem Katedralnym kończąc), ulicami Wróblewskiego, Barbary Radziwiłłówny, Zawalną i Wielką aż do placu Ratuszowego, zbaczając na ulicę Niemiecką jak też na tereny wzdłuż dzielnicy Zarzecze po lewej stronie nurtu Wilenki.
A wszystko po to, by zmniejszyć tłok, wytwarzany z jednej strony przez sprzedawców, ciągnących tu ze swymi wyrobami z Litwy, jak ta długa i szeroka, oraz z zagranicy: z Łotwy, Estonii, Polski, Białorusi, Ukrainy, Rosji, Węgier, Włoch czy nawet z Finlandii. Z drugiej natomiast ciżbę powodują kupujący albo też wszyscy, kto chce zanurzyć się w niepowtarzalną jarmarczną atmosferę, dając istną swawolę swym zmysłom.
Bo przecież oczy tu można do woli pieścić przeróżnymi wyrobami z drewna, gliny, skóry, szkła, wikliny, niepowtarzalnymi w swym kolorycie palmami, wyrobami kowalstwa artystycznego i Bóg wie, czym jeszcze, co potrafią wyczarować natchnione wyobraźnią ręce człowiecze. Która to wyobraźnia zresztą, choć kiermasz z roku na rok się powtarza, znajduje wciąż nowe wcielenia, potrafiące mile zaskakiwać nawet stałych bywalców. Uszom z kolei dane jest chłonąć mnogoludny zgiełk, nozdrzom delektować się feerią zapachów, dolatujących znad mięs wszelakich, znad garów i patelni, gdzie na poczekaniu dla zgłodniałych przyrządzane są potrawy na gorąco, albo od wędzonych ryb. Mimowolną ślinę wytwarzają pod podniebieniem góry ciast wszelakich, serów, wędlin, wyrobów masarskich z wieprzowiny, baraniny, koniny, specjałów z królika, indyka, łosia czy nawet egzotycznego strusia. A dotykowi – o ile ktoś ma taką nieposkromioną chętkę – takoż można uczynić zadość, gdyż markując targi nadarza się jakże niecodzienna okazja, by potrzymać w ręku albo nawet przymierzyć np. kosztowne wyroby jubilerskie bądź kuśnierskie, do czego szczególnie skora jest płeć piękna.
O ile podstawowa jarmarczno-Kaziukowa istota, polegająca na sprzedawaniu i kupowaniu, pozostaje od lat niezmienna, o tyle jej treści i formy uległy radykalnym przemianom i nawet do tych sprzed wojny mają się niczym niebo a ziemia. W zapomnienie poszły przecież sanie lub furmanki, którymi handlujący zwozili swe towary na plac Łukiski, gdzie – o ile wiosna marudziła z nadejściem – wypadło miesić błoto po kostki. Próżno też szukać teraz do końskiej uprzęży chomąt, masłobojek albo robiących wówczas furorę nie lada smorgońskich obwarzanków. Na szczęście, nie brak wśród pieczywa piernikowych serc. Co prawda, na tych sercach wyraźnie dominują napisy litewskie w odróżnieniu od czasów byłych-minionych, kiedy to lukrem wypisywano tam po polsku niewieście imiona, by skłonić w ten sposób płeć brzydką do ich nabywania swym lubym.
Trudno dziś ponadto o nabycie egzemplarza na wskroś pojedynczego, jaki swego czasu mistrz rękodzieła wyczarowywał, mając do dyspozycji – dajmy na to – piłę, dłuto, siekierę czy hebel. Dziś w produkcji takich chociażby nierzadko misternie zdobionych kuchennych desek do krojenia dla gospodyń wyręczają go w tym supernowoczesne obrabiarki, klepiące poniekąd niczym z taśmowca bliźniaczo podobne do siebie wyroby. 
Dobrze, że w zdecydowanej większości wykonane przez twórców rodzimych, gdyż niedawno przez lat kilka nasze Kaziukowe kiermasze próbowała na dobre zalać "chińszczyzna", zmuszona wszak jak niepyszna się wycofać pod natarciem miejscowych mistrzów wszelakiego rękodzieła. Ci tutejsi mistrzowie preferowani są zresztą ostatnio w sposób szczególny, a ich wyróżnikiem – umieszczane na straganach proporce ze stosownymi napisami.
"Kaziukowi" organizatorzy, wśród których przez lat kilkanaście rumieńców kiermaszowi niestrudzenie wraz z zrzeszeniem "Šventė visiems" ("Święto dla wszystkich") dodawał były znany koszykarz Vytenis Urba, nie ustają w pomysłach co do jarmarcznych wcieleń. Od pewnego czasu wielkim mamidłem dla oka stały się wiedzione przez grajków pochody przebierańców, kopiujących dawne cechy rzemieślnicze, mieszczan i plebs. 
Dobrą tradycją się stało, by nad tymi pochodami zdecydowanie górowała majestatycznych rozmiarów kukła patrona jarmarcznej ruchawki – św. Kazimierza z nieodłączną lilijką w ręku, symbolizującą niewinność i podobne cnoty, utożsamiane z bogobojnym żywotem patrona. Nie tak dawno swego poniekąd tematycznego "Kaziuka" w poszczególnych latach miały kolejno regiony Litwy: Auksztota, Żmudź, Dzukija czy Suwalkija; w roku 2016 w nawiązaniu do historycznych w grodzie nad Wilią handlarskich ciągot Żydów, zostali oni uhonorowani w sposób szczególny.
Siejąca od kilku tygodni na świecie istną panikę plaga koronawirusa bez wątpienia rzutowała też na rozmach tegorocznego wileńskiego kiermaszu. Kiedy na Litwie udowodniono pierwszy jego przypadek i władze podjęły decyzję o wzmożeniu środków kontroli, ten i ów przebąkiwał nawet z trwogą, czy aby tak masowe przedsięwzięcie nie zostanie odwołane. By jednak wielowiekowej tradycji stało się zadość i by na marne nie poszedł wielomiesięczny przygotowawczy wysiłek rzemieślników, ojcowie litewskiej stolicy powiedzieli jej "tak", ograniczając wprawdzie program imprez wyłącznie do tych na otwartym powietrzu i nakazując spotęgowanie higienicznych ostrożności jak w szeregach sprzedających, tak kupujących.
Brak oczywiście statystyk, na ile lęk przed koronawirusową zarazą przerzedził kaziukowe rzesze, co w szczególności dotyczyło tych z obu stron lady spoza Litwy, w tym też – z reprezentowanej bardziej niż skromnie Polski. Miejscowi rzemieślnicy i kupujący potraktowali natomiast ostrzeżenia raczej na bakier, bynajmniej nie kryjąc twarzy pod tak deficytowe dziś maski albo wcale nie ograniczając się do skąpej wymiany zdań, by uniknąć wdychania ewentualnych zarazków. 
Kto liczył, że strach zatrzyma w domu wszystkich prócz nich i dla oszczędzania swych nóg wybrał się na kiermaszowe zakupy na tak popularnych obecnie elektrycznych hulajnogach, o ile chciał poruszać się zamkniętymi dla ruchu jezdniami między stojącymi zwartymi szpalerami przy nich kramikami, musiał pokornie przeistoczyć się w pieszych, gdyż przewalające się tędy tłumy gęstniały na tyle, że mowy być nie mogło o wykorzystaniu własnych XXI-wiecznych środków lokomocji.
Brak też oczywiście danych, statystycznie co który osobnik, tworzący owe tłumy, sprawił sobie mniejszy bądź większy zakup. Z obserwacji, jakie poczyniłem, wnioskuję, że podaż, podobnie jak poprzednimi laty, wyraźnie górowała nad popytem. Po części dlatego, że znaczny odsetek tych, kto miałby tworzyć na "Kaziuka" tzw. siłę nabywczą, udał się nań raczej, by cokolwiek się zrelaksować, zabierając nawet pieska na smyczy albo swe pociechy w wózkach i spacerówkach.
Z drugiej strony natomiast dalece nie każdego, zważywszy trapiącą wciąż Litwę kryzysową rzeczywistość, stać jest otwierać portmonetki szeroko na tyle, aby wrócić do domu z upodobanym większym sprawunkiem. Bo cokolwiek by powiedzieć, ceny na wileńskim dorocznym kiermaszu z roku na rok są coraz bardziej kąśliwe, co zresztą dotyczy żywności, tak też wszelakiego rękodzieła. Dla psioczących, że drożyzna nie do osilenia, ci z przeciwnej strony lady bezradnie rozkładali ręce: poszły w górę ceny surowca, zdrożał prąd, a im również za włożony wysiłek należy się coś więcej niż sławetnemu Zabłockiemu na mydle. Jeśli tak, to nie zostaje nic innego, jak tylko westchnąć, że biednym nawet na "Kaziuka" dmie przysłowiowy wiatr w oczy.
Dobrze zatem, iż tego wiatru w oczy bez żadnej przenośni było tego roku naprawdę w miarę. W odróżnieniu chociażby od kiermaszu sprzed lat kilku, kiedy to huraganowa wichura gotowa była wręcz unieść w powietrze brezentowe stragany, zacinając na domiar śniegiem z deszczem. Jakby na potwierdzenie ludowej przepowiedni, że "na "Kaziuka" zima z wiosną zwady szuka". Jeśli tak, to tego roku ta druga wzięła wyraźnie górę, utożsamiając się z mglistym przedwiośniem. A choć słońca mogło być zdecydowanie więcej, a mżącego deszczu cokolwiek mniej, pogoda na lekkim plusie okazała się w miarę łaskawa, co w przypadku trwającego pod gołym niebem jarmarcznego show jest tak niemałoważne.
Spędziłem na tegorocznym jarmarku w pierwszych dwóch dniach jego trwania bez mała sześć godzin. Niby dużo, a jednak czuję pewien niedosyt. Szczególnie gdy pomyślę, że na kolejny zwiastujący wiosnę kiermasz, któremu patronuje ten, którego życiowym credo było: "Lepiej umrzeć niż zgrzeszyć", wypadnie czekać nie bagatela – cały rok.
Cokolwiek by powiedzieć, a święty Kazimierz bynajmniej niezupełnie zszedł z ołtarza przed stragany. W katedrze wileńskiej, gdzie mieści się srebrna trumienka z jego relikwiami, w dniach 4-8 marca miał bowiem miejsce imieninowy odpust, a jedno z nabożeństw sprawowano notabene w intencji uczestników tegorocznego kiermaszu. 
Wyraźnie znobilitowani mogli się poczuć też nasi rodacy, gdyż litewska hierarchia kościelna w drodze wielkiego wyjątku zezwoliła łaskawie na odprawienie Mszy świętej po polsku w świątyni, uchodzącej za matkę wszystkich katolickich domów Bożych, rozsianych po Nadniemeńskiej Krainie. 4 marca w asyście duszpasterzy z Wilna i Wileńszczyzny przewodził jej ksiądz prałat Wojciech Górlicki, proboszcz stołecznej parafii śś. Piotra i Pawła. Modlitwę zainaugurował wykonany przez chór XI-wieczny hymn ku czci Najświętszej Maryi Panny "Omni die dic Mariae" – ulubionej pieśni św. Kazimierza. Którego – jak zaznaczył w homilii ks. Wojciech Górlicki – winniśmy naśladować w uczciwości, sprawiedliwości i miłości do bliźnich.
Fot. Marian Dźwinel i autor

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Pejzaż Wilna. Wędrówki fotografa w słowie i w obrazie
Wilno po polsku

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie