Niemcy bali się go jak ognia

drukuj
Anna Zechenter, 17.02.2018

Na świat przyszedł w Krakowie, lecz jego więzi z Wilnem były silniejsze niż z rodzinnym miastem. Kiedy w 1931 roku wyjechał służbowo do Francji, tamtejsi Polacy pytali, z jakiej dzielnicy Krakowa pochodzi. A on zawsze mówił, że z Wilna. Pani Drożyńska z Lille znała Emila od dziecka, bo jej rodzice mieszkali w sąsiedztwie. Ktoś wyjaśnił jej, że przyjechał inny Fieldorf, bo ten Fieldorf jest z Wilna. Podczas spotkania Emil – używał drugiego imienia – tłumaczył, że od wymarszu w 1914 roku z Pierwszą Kadrową nie łączy go z Krakowem nic poza odwiedzinami rodziców, natomiast Wilno pokochał.

Urodził się w rodzinie maszynisty kolejowego, jego matka zajmowała się domem i trójką dzieci. W młodości podzielił losy swojego pokolenia: jako 15-latek wstąpił do "Strzelca" – paramilitarnej organizacji, gdzie ukończył szkołę podoficerską; w 1914 roku, gdy miał 19 lat, zgłosił się na ochotnika do Legionów Polskich.
Po kryzysie przysięgowym zdezerterował z armii austriackiej i w listopadzie 1918 roku wstąpił do Wojska Polskiego. Kiedy granice II Rzeczypospolitej nie były jeszcze ustalone, bił się w kwietniu 1919 roku z rozkazu Józefa Piłsudskiego o polskie Wilno, okupowane od stycznia przez Sowietów. Ledwie miasto zostało odzyskane, poznał swoją przyszłą żonę, Janinę Kobylińską i – jak na człowieka stanowczego przystało – poślubił ją pięć miesięcy później. Swoje pierwsze z nim spotkanie w teatrze Janina wspominała: Nagle czuję, że ktoś uporczywie mi się przygląda. Spojrzałam, nie przeczuwając, że oto Przeznaczenie, oto Los już mną zawładnął… Bardzo przystojny, o śniadej twarzy i ogromnych ciemnych oczach, podporucznik wyciąga w moją stronę parę narcyzów.
Wojna polsko-bolszewicka wciąż trwała, więc po paru dniach od ślubu Emil wyjechał na front łotewski. Wrócił z czterema Krzyżami Walecznych i wybrał zawód żołnierza: służył w stopniu majora w 1. Pułku Piechoty Legionów, od 1935 roku był dowódcą batalionu w Pułku KOP "Wilno". Niedługo przed wybuchem wojny powierzono mu – jako pułkownikowi – komendę 51. Pułku Strzelców Kresowych w Brzeżanach.
W 1926 roku, gdy Józef Piłsudski wkroczył z wiernymi sobie ludźmi do Warszawy, rząd nie chciał oddać władzy dobrowolnie. Na pomoc Marszałkowi ruszyły różne oddziały, także 1. Dywizja z Wilna.

Na czele dywersji
W sierpniu 1939 roku Fieldorfowi nieśpieszno było na wojnę. Zabrał na wakacje żonę z dziećmi do Brzeżan, gdzie stacjonował ze swoim pułkiem. W końcu miesiąca wpadł do Wilna i wrócił, żeby przewieźć rodzinę. Sam poszedł walczyć, zaś po rozbiciu oddziału przedostał się do Francji, by po upadku Paryża znaleźć się w Londynie – nie na długo jednak, bo wyprosił u dowódców, żeby wysłali go jako emisariusza do kraju. We wrześniu 1940 roku dotarł do Warszawy, gdzie od razu wszedł do Komendy Głównej AK. Egzotyczny pseudonim "Nil" zawdzięczał swej długiej podróży z Polski do Anglii i znów do Polski – przez Afrykę.
Od sierpnia 1942 roku przez dwa lata dowodził Kierownictwem Dywersji (Kedywem) Komendy Głównej AK – pionem odpowiedzialnym za akcje dywersyjne, stosowanie terroru wobec szczególnie bezwzględnych Niemców, egzekucje na zdrajcach skazanych przez sądy podziemne oraz tworzenie oddziałów partyzanckich. To on kierował akcjami sabotażowymi, takimi jak "Odwet za Zamojszczyznę" – uderzenie w transport kolejowy w noc sylwestrową 1942 roku, wysadzenie mostów i torów wokół Warszawy (akcja "Wieniec"), porwanie niemieckiej ciężarówki ze 105 mln złotych (na czarnym rynku ponad milion dolarów), potrzebnymi do działalności konspiracyjnej (akcja "Góral"). Wydał rozkaz zabicia dowódcy SS i policji warszawskiej na Dystrykt Warszawski, Franza Kutschery, zwanego "katem Warszawy", najwyższego dowódcy SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie Friedricha Wilhelma Krugera oraz wyższego dowódcy SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie Wilhelma Koppego – dwaj ostatni uszli z życiem, ranni w krakowskich zamachach.
Równocześnie od 1943 roku zajmował się tworzeniem – na wypadek sowieckiej okupacji po wojnie – kadrowego trzonu nowej organizacji "Niepodległość", kryptonim "Nie". Ze względu na jej bezpieczeństwo został ewakuowany ze stolicy przed Powstaniem Warszawskim.

Walenty Gdanicki w łagrach
Po wejściu wojsk sowieckich do zrównanej z ziemią Warszawy, kiedy wszystkie nadzieje na niepodległość upadły, działał – zgodnie z rozkazem Naczelnego Wodza Kazimierza Sosnkowskiego – w rejonie Podkowy Leśnej, Brwinowa i Milanówka, już w stopniu generała, jako komendant organizacji "Nie". To właśnie tam w marcu 1945 roku wpadł przypadkiem z dolarami w ręce NKWD pod fałszywym nazwiskiem Walenty Gdanicki. Nierozpoznany, został z siedziby sowieckiej bezpieki we Włochach pod Warszawą przewieziony do obozu w Rembertowie – jednego z przejściowych obozów dla aresztowanych żołnierzy AK i volksdeutschów. Wszyscy więźniowie musieli tam nosić ubrania ze swastykami wymalowanymi na plecach – nosił więc swastykę i dowódca Kedywu. Osądzony jako pospolity przestępca, trafił z kilkuletnim wyrokiem wiosną 1945 roku do łagrów na Uralu.
Gdy w czerwcu 1945 roku jego nazwisko padło podczas procesu generała Leopolda Okulickiego i piętnastu innych przywódców Polski Podziemnej w Moskwie, NKWD – przekonane, że "Nil" działa gdzieś w ukryciu – prowadziło poszukiwania. Tymczasem on siedział dwa i pół roku w łagrach, m.in. w kopalni węgla w Swierdłowsku. Katorżnicza praca i głód doprowadziły go do ruiny. Wysłany został do szpitala – 1500 kilometrów pociągiem. Jechał w wagonie z akowcami, wśród których był dowódca jednostki Kedywu w Skierniewicach. Nie podobał się im małomówny waluciarz Gdanicki. Oni walczyli za Polskę, a on? Dorabiał się na handlu, przynosił ujmę polskim patriotom… Chcieli go nawet z wagonu wypchnąć. Uspokoili się jednak i waluciarz ocalał. A mało brakowało, by szefa Kedywu pozbawili życia dawni jego podkomendni.

Nie chciał uciekać za granicę
Zwolniony w październiku 1947 roku, wrócił do Polski. Osiadł pod fałszywym nazwiskiem w Łodzi, gdzie – po zagarnięciu Wilna przez Sowietów – zamieszkała jego żona z córkami. Był chory i wyczerpany, zmęczony wojną, konspiracją, łagrami. Zaopiekowali się nim życzliwie lekarze, nie pytając, skąd przyjechał. Dzięki ich bezinteresownej pomocy po kilku miesiącach stanął na nogi.
Wtedy zaczęłam się niepokoić. Zdawałam sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi w kraju, gdzie szaleje bezpieka, a byli AK-owcy są tropieni, aresztowani, przeważnie likwidowani. Błagałam, żeby się starał przedostać za granicę – wspominała jego żona. Moje miejsce w kraju, twierdził, tutaj są moi ludzie, nikt nie powie, że uciekłem przed niebezpieczeństwem.
Nie zachowały się żadne informacje, świadczące o podejmowaniu przezeń działań konspiracyjnych – nie miał takiej możliwości, ponieważ podziemie niepodległościowe było już prawie całkiem rozbite. Chciał żyć tak spokojnie, jak było to możliwe w stalinowskiej Polsce – ale nie za każdą cenę.
W listopadzie 1950 roku poszedł do Łódzkiej Rejonowej Komisji Ubezpieczeń, żeby powrócić do swojej prawdziwej tożsamości. Kiedy tylko wyszedł z banku, został aresztowany. W więzieniu przy Rakowieckiej w Warszawie dowiedział się, że jest oskarżony o wydawanie rozkazów likwidowania przez AK partyzantów sowieckich.

Czy wiesz, dlaczego mnie skazali?
W śledztwie nic nie zostało mu oszczędzone. Śledczy torturowali go i znęcali się nad nim psychicznie. Co miesiąc usiłowałam zdobyć przepustkę na widzenie [z mężem], ale nie zawsze mi ją dawali. Nawet jednak uzyskanie przepustki nie załatwiało sprawy – napisała we wspomnieniach Janina Fieldorfowa. – Przepustkę podawało się w bramie więziennej i czekało, aż wyjdzie strażnik z listą nazwisk tych, którzy mogą wejść. Stałyśmy tak pod murami lub po drugiej stronie ulicy […] od rana do godziny 16, w deszcz, mróz i śnieg, a jak ukazywał się strażnik z papierkiem, biegłyśmy i chciwie wysłuchiwałyśmy, czy padnie oczekiwane nazwisko. Był czas, kiedy przez kilka miesięcy z rzędu na próżno stałam pod więzieniem.
Generała bronił adwokat z urzędu, który powiedział jego żonie: Pani mąż to człowiek ze stali, nie okazuje ani skruchy, ani żalu. Szkoda, że on nie jest po naszej stronie. My potrzebujemy takich ludzi.
Pierwszy wyrok śmierci na "Nila" zapadł przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie w kwietniu 1952 roku, po tajnej rozprawie pod przewodnictwem Marii Gurowskiej, z oskarżenia prokuratora Benjamina Wajsblecha. Fieldorf zakazał swojej żonie starań o ułaskawienie. Nie posłuchała go. Szukałam ratunku. […] Piszę do siostry tego kata, Dzierżyńskiego, ażeby zechciała mi pomóc. Ta pani, Kojałłowiczowa, przysłała mi niezwłocznie bardzo pozytywną opinię o Emilu i prośbę, aby sąd […] zechciał złagodzić swój wyrok. Wszystko na próżno – wspominała.
Ósmego grudnia 1952 roku Gurowska napisała do Sądu Najwyższego opinię: skazany Fieldorf na łaskę nie zasługuje. Dwunastego grudnia 1952 roku prośba żony z córkami i prośba ojca do Bieruta o ułaskawienie zostały odrzucone. Dnia 2 lutego 1953 roku ostatni raz widziałam Emila – pisała jego żona. – Był smutny, serce mi pękało z bólu i rozpaczy. Wiedział o wyroku. […] Po raz pierwszy zostaliśmy sami. Wtedy Emil powiedział: "Czy wiesz, dlaczego mnie skazali? – Bo odmówiłem współpracy z nimi".

List zza grobu
W dniu egzekucji, 24 lutego 1953 roku, córka Maria dowiedziała się w Prokuraturze Generalnej w Warszawie, że podania rodziny zostały odrzucone. Przesłuchiwany w 1992 roku prokurator Witold Gatner, który nadzorował egzekucję, mówił: Byłem zdenerwowany, napięty. Czułem, że trzęsą mi się nogi. Skazany patrzył mi cały czas w oczy. Stał wyprostowany. Nikogo nie podtrzymywał. Po odczytaniu dokumentów zapytałem, czy ma jakieś życzenie. Na to odpowiedział: "Proszę powiadomić rodzinę". Oświadczyłem, że rodzina będzie powiadomiona. Zapytałem ponownie, czy jeszcze ma jakieś życzenia. Odpowiedział, że nie. Wówczas powiedziałem: Zarządzam wykonanie wyroku. […] Postawę skazanego określiłbym jako godną. Sprawiał wrażenie bardzo twardego. Można było wprost podziwiać opanowanie w obliczu tak dramatycznego wydarzenia.
Dopiero 27 lutego córkę Marię poinformowano, że wyrok wykonano. Wiadomość tę długo ukrywała przed matką. Ostatni list generała z więzienia przyszedł już po egzekucji. Do widniejącej na nim daty Maria dodała pionową kreskę, zmieniając "27 I 1953" na "27 II 1953", aby wykraść dla matki jeszcze trochę nadziei. Janina odczytała zatem ten list zza grobu, wierząc, że mąż wciąż żyje: Kochana Janino! Mnie na razie pieniędzy nie wpłacaj. […] Zmian u mnie nie ma. Gdyby nie to, że się o Was martwię, wszystko byłoby do zniesienia. […] O mnie się nie martwcie zupełnie, ani to ulgi nie przyniesie, ani to pomoże.
Generał Fieldorf został pochowany w bezimiennym grobie – wszystko wskazuje na to, że jego szczątki spoczywają na powązkowskim cmentarzu, na tzw. Łączce, gdzie IPN prowadzi ekshumacje.
Bezkarni zbrodniarze
Zbrodniarze, zaangażowani w sprawę Fieldorfa, nie odpowiedzieli za swoje czyny po 1989 roku. Zmarłego w 1991 roku Benjamina Wajsblecha – radcę prawnego Kazimierza Górskiego, który przesłuchiwał "Nila" i przygotował akt oskarżenia, pozostawiono w spokoju, podobnie jak zmarłą w 2005 roku prokurator Alicję Graff, podpisaną pod wnioskiem do naczelnika więzienia z nakazem wykonania wyroku.
Decyzję o podtrzymaniu wyroku śmierci w 1952 roku podjęli sędziowie Sądu Najwyższego: Igor Andriejew, Gustaw Auscaler i Emil Merz. Zmarły w 1994 roku Andriejew został w PRL profesorem zwyczajnym. Merz odszedł wcześniej z tego świata, Auscaler wyjechał do Izraela.
Maria Gurowska vel Górowska pobierała do końca życia emeryturę dla zasłużonych. Kiedy stanęła w grudniu 1997 roku przed sądem w Warszawie, nadal twierdziła, że Fieldorf zasługiwał na powieszenie. Wezwania na rozprawy ignorowała do śmierci w 1998 roku.
Pułkownik Helena Wolińska, która podpisała nakaz aresztowania generała Fieldorfa, została w 2001 roku oskarżona przez IPN. Rodzina "Nila" nie doczekała się jej ekstradycji z Wielkiej Brytanii, gdzie mieszkała przez 30 lat pod nazwiskiem męża, profesora Oxfordu Włodzimierza Brusa. Zmarła w 2008 roku. Wniosek polskich władz o ekstradycję został przez Brytyjczyków odrzucony w 2006 roku, ponieważ w kraju – jak stwierdzono – padła ofiarą prześladowań antysemickich.

* * * * * *

Ze wspomnień Janiny Fieldorf, żony generała Augusta Emila Fieldorfa "Nila"
Rok 1920 – rok klęsk, śmiertelnych zmagań, zaciekłej walki narodu zatrzymania za cenę największych ofiar – krwawo okupionej niepodległości. Pamiętamy dobrze, jak beznadziejną wydawała się sytuacja Polski.
Wilno zostaje z powrotem zajęte przez bolszewików. Wyjeżdżam jednym z ostatnich transportów wraz z matką i rodzeństwem z Wilna. Rodzina udaje się do Poznania, ja – do Krakowa, ponieważ spodziewam się dziecka (dziecko zmarło przy porodzie). W sierpniu 1920 r. sytuacja się odwraca. Zwycięska bitwa pod Warszawą, odwrót najeźdźców. W pogoni za wrogiem 1. Dywizja stacza historyczną bitwę o Białystok (22 VIII 1920). Dowództwo Dywizji podkreśla nadzwyczajne męstwo 1. Pułku Piechoty Legionów. W rozkazie zostaje wymieniony ppor. Emil Fieldorf.
Losy Emila już na długie lata są związane z 1. Pułkiem Piechoty Legionów. Był żołnierzem z krwi i kości. Kiedyś go pytałam, jak już wiedziałam, że był zawsze w pierwszych szeregach walczących, że cudem nieraz uniknął śmierci, czy nigdy się nie bał? Przed walką? W czasie walki? Powiedział: "Nie, nie znam uczucia lęku, nigdy go nie odczuwałem".
Kiedy rozkazem Komendanta, już wtedy Naczelnika Państwa, 1. Dywizja Piechoty Legionów została przeniesiona w 1922 r. do Wilna, radość i moja, i mego Emila była ogromna. Był już kapitanem. 25 lipca 1922 r. rodzi się córka Krystyna.
Zaczęła się dla niego i dla całego wojska praca w warunkach pokojowych. Szkolenia, odprawy, poligony. Wzdychał wtedy Emil i twierdził, że mu taka praca nie odpowiada. Owszem, dawała mu zadowolenie praca nad wytrenowaniem żołnierza. Miał zdolności pedagogiczne. Umiał znaleźć drogę do serc żołnierskich.
Był kochany przez podoficerów i żołnierzy, bo nie potrafił nigdy przejmować się zbytnio ani karać za brak guzika czy źle zapięty płaszcz albo niedokładnie oczyszczone buty. Uważał, że ważniejsza jest postawa żołnierza, jego uświadomienie. Kontrolował wyżywienie i wymagał należytego utrzymania broni. Nudziły go i denerwowały drobiazgowe przepisy garnizonowe i miewał czasem konflikty z oficerami dyżurnymi, że szedł w parku bez czapki albo komuś tam nie zasalutował. Wracał wtedy zły i mówił, że dla niego wojsko jest dobre w czasie wojny, ale bardzo uciążliwe w czasie pokoju.
Miał wielkie zdolności politechniczne. Kupował i czytał dzieła z tej dziedziny, a w domu miał cały warsztat ślusarski. Ciągle coś naprawiał, ulepszał, instalował.
Drugą jego pasją była muzyka. Opiekował się orkiestrą pułkową, z kapelmistrzem był w wielkiej przyjaźni i wspólnie planowali adaptację na orkiestrę ulubionych utworów Emila. Do nich należała "II Rapsodia" Liszta, niedokończona "Symfonia" Schuberta, "Ave Maria" i inne. Bardzo bolał nad tym, że nie dane mu było uczyć się gry na fortepianie.
Do rybołówstwa, do sportu wędkarskiego odziedziczył zamiłowanie po ojcu, a Wileńszczyzna była jak najbardziej odpowiednim terenem dla tego sportu – kraina jezior i rzek.
No i wreszcie filatelistyka! Zbierał i kompletował znaczki od dziecka. Nauczył mnie, jak należy kąpać znaczki, segregować, kompletować serię. Dla niego nawiązałem korespondencją z zagranicą i drogą wymiany otrzymywaliśmy cenne znaczki.
Był niezwykle czułym ojcem. Kochał dzieci i gdziekolwiek los go zaniósł, zawsze potrafił otoczyć opieką dzieci, które, wyczuwając w nim dobroć i czułość, garnęły się same do niego.
20 marca 1925 r. rodzi się druga córka – Maria. Emil urodził się również 20 marca i był od swojej młodszej córki o 30 lat starszy. Kiedy powiedziałam o tym małej Marysi – ucieszyła się! "Ojej – zawołała – to my z tatusiem jesteśmy bliźnięta!".
[…]
Rok 1926 upamiętnił się nam i całej Polsce "wypadkami majowymi". […] 1. Dywizja wyruszyła z Wilna, by wesprzeć swego Komendanta. Emil również poszedł, jako dowódca batalionu. Znowu dni niepokoju i trwogi. W Warszawie walczył, a w nas serce zamierało. Nigdy nie opowiadał mi o swoich wyczynach. Na przykład od innych, nawet od endeków, dowiedziałam się, że dzięki opanowaniu i zimnej krwi Emila ocalała wtedy Podchorążówka. Otóż ci młodzi chłopcy, posłuszni rozkazowi swego dowódcy, postanowili się bronić, choć byli otoczeni. Emil, który prowadził natarcie, otrzymał rozkaz strzelania i zdobycia gmachu. Wstrzymał się jednak i zaczął pertraktować, użył takich argumentów, że podchorążowie złożyli broń. Nawet nie wiedział, że pośród tych chłopców znajdował się mój przyszły szwagier, Tadeusz Zachara.
[…]
Przychodzi mi na myśl pewien wypadek charakteryzujący Emila. Jest wiosna 1928 r. Wilia ruszyła, spiętrzone kry przewalają się z hukiem pod mostem Zielonym. Idziemy z Emilem przez most i nagle widzimy, jak jakiś człowiek przerzuca nogi przez barierę mostu. Samobójca? Chyba tak. W ostatniej chwili łapie jedną ręką pręt żelazny i zawisa nad rzeką…
Zmartwiałam, ale oto Emil rzuca w mgnieniu oka płaszcz, przerzuca się przez barierę mostu i wolną ręką łapie tego człowieka za kołnierz, usiłując podciągnąć go w górę. Z kolei uchwyciłam go w pół, ale już podbiegł policjant i jakiś człowiek, i trzymają Emila, który ciągnie tego draba ku górze. Powtarzam cichutko: "Jezus Maria, Jezus Maria! A jeżeli kołnierz się oberwie?". Ale nie. Kiedy Emil podciągnął go, a już tamci chwycili go za rękę, a potem za pasek i zataszczyli na most – Emil spokojnie odebrał swój płaszcz, ubrał się i poszliśmy dalej.
[…]
W końcu jednak 10 listopada 1950 r. zostaje aresztowany w Łodzi na ulicy. Na próżno czekałam na niego tego dnia, a w nocy zjawili się ubowcy, przeprowadzili rewizję i siedzieli przez cały tydzień.
Nic podejrzanego nie znaleźli, a skoro tylko opuścili nasz dom, niezwłocznie pojechałam do Warszawy. W więzieniu na Mokotowie powiedzieli, że takiego nie ma. W Prokuraturze Wojskowej nie chcieli nic powiedzieć i dopiero w grudniu oświadczyli, że mogę się starać o widzenie w Sądzie Wojewódzkim. Otrzymałam to widzenie.
Z bijącym sercem stałam przy kracie, jak to w więzieniu. Ukazał się Emil ze strażnikiem. Bał się widocznie, że się załamię, że zacznę płakać i od razu sztucznie ożywionym tonem zaczął się pytać o dzieci, o rodzinę, o ojca. Dziwił się, że go jednak znalazłam. Trzymałam się, nie płakałam. Dopiero jak wyszłam za bramę, zalałam się łzami. […] Zaczęłam wpłacać na Emila konto co miesiąc z początku 500, a potem po 300 złotych. Na widzenia przyjeżdżałam co miesiąc, ale nie zawsze dostawałam przepustkę. Był czas, kiedy przez kilka miesięcy na próżno prosiłam o przepustkę. Kiedy nareszcie znalazłam się w rozmównicy, Emil zapytał z żalem: "Dlaczego tak długo nie byłaś? Tak czekałem…". Emil – powiedziałam, jestem tu co miesiąc, ale… to nie z mojej winy – rozumiesz mnie? Zrozumiał.
Strażnicy byli różni, raz tylko był jakiś młody zezwierzęcony i przerwał nam rozmowę, bo Emil powiedział, żebym nie wpłacała tyle pieniędzy, skoro nie dają mu nic kupić. Nasze listy też nie zawsze dochodziły. Od niego mam tylko parę. Cenzura była bardzo ostra.
Janina Fieldorf, 
"Los mną już zawładnął… Wspomnienia", Gdańsk 2012

Zygmunt Janke "Walter" o generale Auguście Emilu Fieldorfie w celi śmierci
Poznałem go zaraz, choć był ostrzyżony przy skórze i zmizerowany. [...] Generał cały czas trzymał się świetnie, dodawał innym otuchy, nie wierzył, że go rozwalą. […] Zachowywał absolutny spokój, zawsze pogodny, uśmiechnięty, życzliwy, opiekuńczy. Szczególnie dla młodych więźniów. […] Siedzieli tam młodzi żołnierze Ludowego Wojska za najrozmaitsze przewinienia, m.in. za dezercję z bronią w ręku, i skazywani byli zwykle na karę śmierci, którą im następnie zamieniano na dożywocie bądź 15 lat. Generał Fieldorf miał pod swoją opieką kilku takich więźniów, których dożywiał z własnej "Wypiski", bowiem nie mieli oni z nikim kontaktu i żadnej pomocy. Był dla nich dobrotliwy, ojcowski. […] Była to cela śmierci, próg do wieczności. Mogły tu rządzić inne, wyższe prawa, które pozwalały siedzieć przy jednym stole Generałowi AK z generałem SS.
Zygmunt Janke "Walter" (1907-1990) 
był żołnierzem AK; został zwolniony 
z więzienia po amnestii w 1956 roku.
M. Fieldorf, L. Zachuta, "Generał Fieldorf "Nil". Fakty, 
dokumenty, relacje", Warszawa 2006

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Stanisław Moniuszko w Wilnie
Wilno po polsku

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie