Na 65-lecie Polskiego Zespołu Artystycznego Pieśni i Tańca "Wilia"
Kiedy "wielcy gracze", ustalając powojenne realia w Europie na konferencjach w Teheranie i Jałcie, a mając wszystkich i wszystko w nosie, pozostawili Wilno wraz z Wileńszczyzną poza przedwojennymi granicami Polski, sytuacja zamieszkałych tu naszych rodaków stała się niezmiernie kłopotliwa. Widmo fatalnych skutków tej decyzji sprawiło, że wielu z nich, kogo szczęśliwie ominęły zgotowane przez Sowietów bydlęcymi wagonami wywózki na "nieludzką ziemię", zdecydowało wykorzystać tzw. repatriacyjną furtkę, by wrócić na łono, niech nawet skomunizowanej ludowej Rzeczypospolitej. Kto natomiast podjął desperacki zamiar dalszego warowania na ziemi ojców i dziadów, musiał intensywnie szukać środków zaradczych przed wynarodowieniem.
Wtedy to właśnie, 10 lat po zakończeniu II wojny światowej, grupa patriotycznie nastawionej młodzieży studenckiej – pomna mickiewiczowskiego przesłania: "Pieśń ujdzie cało" – podjęła się spontanicznej próby zrodzenia tworu, mającego krzewić ojczysty folklor. By w ten sposób krzepić narodowego ducha, jak też dowodzić trwania na swoim wbrew przeciwnościom losu.
Z potrzeby serc powstały
Żeby cokolwiek zamaskować swe poczynania i nie narazić się komunistycznym władzom, gdyż widmo zmarłego przed dwoma laty tyrana-Stalina jeszcze na dobre majaczyło i siało nadal powszechny postrach, swoistym parawanem w zamiarach miały służyć obchody… 84. rocznicy Komuny Paryskiej, zainicjowane 19 marca 1955 roku przez studentów Uniwersytetu Wileńskiego, a w szczególności – przez Tadeusza Stefanowicza, Annę i Irenę Łukaszewiczówny, Teresę Birulankę, Jadwigę Wojciechowską oraz Antoniego Gajewskiego. Ten ostatni przewodził spotkaniu z udziałem około 40 osób młodzieży akademickiej (również tej z Instytutu Nauczycielskiego w Trokach), a w nawiązaniu do jego tematu zadeklamował kilka wierszy o rewolucyjnym zrywie w Paryżu.
Po części oficjalnej wywiązała się splanowana dyskusja o kulturalnych potrzebach młodzieży polskiej, którym próbowano nadać zbiorowy charakter. Padały różne propozycje. Jedni obstawali przy kółku literackim, inni – przy dramatycznym. Aż wreszcie z tej "burzy mózgów" wyklarowała się idea utworzenia polskiego zespołu pieśni i tańca. Nie odkładając sprawy na potem, wybrano komitet organizacyjny w składzie: Tadeusz Stefanowicz, Antoni Gajewski, Henryk Wincel, Janina Dubrawska, Witold Wierszyło, Teresa Garszkówna oraz Józef Siwicki. By zalegalizować twór, już nazajutrz droga zapaleńców wiodła do miejskiego komitetu partii, gdzie szczęśliwie otrzymali "błogosławieństwo".
Sceniczne początki
Termin pierwszego koncertu, którego przygotowanie miało przypominać "pospolite artystyczne ruszenie", wyznaczono na 8 maja. Poprzedziły go intensywne próby, w czym zdecydowanie łatwiej mieli chórzyści, których prowadzenia podjął się Piotr Termion. Natomiast tancerze, by wyczarować układy krakowiaka, poloneza, mazura albo tańca z tamburynami, musieli puszczać wodze własnej fantazji, w co najwięcej inwencji twórczej wkładała Barbara Garszkówna. Grupę recytatorską przygotowywał nieoceniony w tym dr Jerzy Orda. Ćwiczono, gdzie się dało: w wielkiej auli wydziału chemii na Uniwersytecie Wileńskim, w wolnych klasach legendarnej gimnazjalnej "Piątki" na Antokolu czy nawet w mieszkaniach prywatnych. Nikt nie zważał na trudy, gdyż entuzjazm przypominał buchającą z wulkanu lawę.
Na zew afiszów 8 maja 1955 roku publiczność do ostatniego miejsca wypełniła wielką aulę uniwersytecką. Chór pod batutą Piotra Termiona wykonał pieśni do słów Adama Mickiewicza "Wiliję" i "Użyjmy dziś żywota", a także zapożyczone od "Mazowsza" – "Kukułeczkę", "Kawaliry" i inne. Tancerze zaprezentowali poloneza z recytacją fragmentu "Pana Tadeusza", krakowiaka i mazura. Wystąpiła też solistka Hanna Kwiecieniówna oraz recytatorzy, z których największe brawa zebrała Teresa Skupiówna. Podobnie rzęsistymi oklaskami nagrodzono Teresę Garszkównę za wykonanie utworów Fryderyka Chopina. Ona też akompaniowała tancerzom i chórowi.
Obecna na sali solistka Opery Litewskiej Jadwiga Pietraszkiewiczówna (późniejsza solistka Opery Łódzkiej, profesor Akademii Muzycznej) na prośbę publiczności wykonała piękną kawatynę moniuszkowskiej "Halki" oraz kilka pieśni na bis. Wystąpiły również studentki Konserwatorium Wileńskiego Helena Biedunkiewiczówna i Alina Taraszkiewicz.
Mniejsza o to, czy narodziny zespołu, jaki miał warować przy ojczystym folklorze, datować dniem 19 lutego, czy też 8 maja, kiedy to zadebiutował na scenie. Splendor, z jakim został przyjęty przez zgromadzonych na widowni, wyraźnie dodał skrzydeł tej grupce entuzjastów, którzy niebawem zbratali się z nazwą "Wilia". To przywiązanie się w niej do "strumieni rodzicy" miało nie inaczej jak manifestować "skąd nasz ród", choć ten już poza Ojczyzną będący.
Owszem, pierwociny nie należały do łatwych. Oni – na wskroś amatorzy – targnęli się przecież na coś wyraźnie przerastającego ambitne zamiary. Nie zamierzali jednak pasować, intensywnie poszukując bardziej biegłych w artystycznym kunszcie, przez których mieliby zostać w ten kunszt wtajemniczeni.
Tak to szczęśliwym trafem kierownikiem artystycznym i dyrygentem został Wiktor Turowski, choreografem – Zofia Gulewicz, a kapelą pokierował Edward Pilypaitis. Przyszli z zamiarem niesienia doraźnej pomocy, a zostali na wiele, wiele lat. Podobnie jak ich następcy – Władysław Korkuć, Jan Gabriel Mincewicz, Danuta Ledichowa, Walentyna Trusewicz, Władysław Orszewski, Zbigniew Makowski, Danuta Kowalczuk, Jan Dzilbo, Zygmunt Wojniło, Jolanta Nowicka, Helena i Roman Rotkiewiczowie, Czesława Bylińska- Rymszonek, którzy, będąc "kołami zamachowymi" artystycznych wcieleń, utworzyli jakże trwały pomost między wczoraj a dziś.
Stroje wyczarowywały same…
Stojąca u kolebki wieloletnia chórzystka i konferansjerka zespołu Janina Subocz- Lewczuk tak wspomina owe pierwociny: "W tak zwanych sprawach gospodarczych, co w pierwszą kolej dotyczy dziewcząt, musiałyśmy radzić sobie na własną rękę. Pierwsze niby-krakowskie stroje wypadło wyszywać samym, kto jak umiał. Na takich niebieskich w kwiaty spódnicach naszyłyśmy po trzy wstążki, a na głowy, w celu pozyskania jednakowych chusteczek, kupiłyśmy… pionierskie krawaty. Na domiar trzeba też było pomóc wygalantować się po ludowemu chłopcom. W takich to przyodziewkach wystąpiliśmy na pierwszym galowym koncercie w Filharmonii Wileńskiej. A – widać – to, co zaprezentowaliśmy, musiało przypaść tłumnie zgromadzonym widzom do gustu, gdyż brawom nie było końca.
Powszechnie wiadomo, że o kolorycie każdego zespołu w pewnym stopniu decydują stroje. Z wielkim rozrzewnieniem spoglądam więc na pierwsze zdjęcie zespołu "in corpore" z początków jego działalności. Dziewczęta na nim prezentują się w czarnych spódniczkach i białych bluzkach, a płeć męska – w garniturach. Żałuję, że brak na nim mojej siostry – Zosi, która współtworzyła taneczne "wiliowe" podwaliny. A dowód tej nieobecności z dzisiejszego punktu widzenia może być co najmniej zabawny. Wtedy natomiast realia były takie, że na dwie miałyśmy jedną białą bluzkę. A ponieważ wraz z czarną spódniczką był to galowy strój chórzystek, tata zadecydował, że szansę, by się uwiecznić na tej historycznej fotografii, dostaję ja.
Trudy dnia powszedniego z nawiązką kompensował jednak entuzjazm. Kiedy po studiach zostałam skierowana do pracy w szkole w Płocieniszkach, te pięć kilometrów, które nieraz wypadło pokonywać na piechotę, by wziąć udział w próbach, były drobnostką. To właśnie ten entuzjazm napędzał nas do tworzenia wspólnoty, mocno poczuwającej się do obowiązku ocalania od zapomnienia rodzimego folkloru, a tym samym do dumnego demonstrowania swej narodowej tożsamości".
Pokoleniowa ciągłość
Mnożenie podobnych postaw powodowało, że z upływem czasu "Wilia" ambitnie rozbudowywała własny repertuar, nadawała mu iście mistrzowski szlif. Za tym wszystkim stał, rzecz jasna, żmudny wysiłek, mierzony poświęceniem krzeszących do siódmych potów hołubce w skocznych rytmach tanecznych albo chórzystów, zda się w nieskończoność powtarzających na próbach zestrajanie głosów, by te zabrzmiały zgodną polifonią. W czym, w miarę upływu czasu wytwarzała się za sprawą koniecznej rotacji pokoleniowa ciągłość, gdyż stojący nierzadko u kolebki zespołu z dumą przekazywali artystyczną sztafetę własnym dzieciom, ci z kolei – dalej i dalej, powodując krocie rodzinnych dynastii. Scalanych na domiar licznymi w pełni zespołowymi małżeństwami.
Każdy koncert "Wilii" (a tych "licznik" wystukiwał rocznie nawet po ponad 50) stawał się nie lada wydarzeniem. I nieważne, czy był to bardziej reprezentacyjny popis na scenie wileńskiego Pałacu Kultury Związków Zawodowych na górze Bouffałowej, gdzie zespół na długie lata znalazł swą siedzibę, czy też na przyciasnawych dla pełnego rozmachu scenach rozsianych po Wileńszczyźnie domów kultury.
Prawdę zwano wszak jednako: każdy szanujący się rodak dałby plamę na honorze, jakby opuścił okazję sprawienia poprzez oczy i uszy patriotycznej uczty dla serca. Odkąd nasi amatorzy śpiewo-tańca udali się w roku 1966 na historyczne pierwsze tournee do Polski, by koncertowo uświetnić milenijne obchody jej państwowości, uczestnikami tej uczty stali się takoż nasi rodacy w Macierzy. A nie trzeba mówić, iż obrzękłe od klaskania dłonie i oczy nabiegłe ze wzruszenia łzami mieli szczególnie ci, kogo rozsiały po niej powojenne fale repatriacyjne.
Jak my macie czynić…
Spoglądając z obecnej perspektywy na dotychczasowe dokonania "Wilii", trudno pominąć nieocenioną rolę, jaką odegrała w rozochocaniu do bratania się z ojczystym folklorem liczne rzesze naśladowców. Bynajmniej nie tylko poprzez pokazową zachętę: "jak my róbcie". Palców rąk nie starczy przecież, by zliczyć tych, kto po perfekcyjnym opanowaniu artystycznego rzemiosła, zechciał nim się podzielić praktycznie, tworząc gdzie się dało zespoły szkolno-dziecięce. Pierwszym na owej liście była "Wilenka", powołana do życia przez wielkiego patriotę, harcerza, byłego zesłańca – Władysława Korkucia. Kolejne – to: "Świtezianka", "Prząśniczka", "Solczanka", "Przepióreczka", "Sto uśmiechów", "Strumyk"...
Do zakładania i kierowania zespołami zabrali się m.in.: Krystyna Bogdanowicz, Helena i Roman Rotkiewiczowie, Lilia Wojtkiewicz, Marzena Grydź, Henryk Kasperowicz, Danuta Mieczkowska, Beata Bużyńska, Marzena Suchocka. Z korzyścią wszak obopólną, gdyż niejeden, zasmakowawszy tam za młodu artystycznej ludowości, stał się narybkiem dla zespołu, który przez długie lata samotnie pełnił misję nestorki naszego powojennego życia kulturalnego.
Kiedy wszelakimi zespołami sypnęło niczym grzybami po deszczu, artystyczna "strumieni rodzica" bynajmniej nie usunęła się w cień, świecąc przykładem dalszej wiernej służby polskiemu folklorowi, w czym lata odkładały się tak dostojnie jak słoje na pniu drzewa. Coraz bardziej mocarnego, czego dowodziły wciąż i wciąż okazalsze jubileusze z tym złotym włącznie, jaki "Wilia" hucznie obchodziła w 2005 roku, a później znaczonymi w odstępach 5 lat galami koncertowymi w ich platynowej i diamentowej oprawie.
Pandemia uderzyła w galę
Dobiegający końca Anno Domini’2020 – jak łatwo z rodowodu wyliczyć – jest dla tego zasłużonego zespołu takoż osobliwy, gdyż znakuje 65. Urodziny, czyli poniekąd żelazne "gody". Swoistą do nich przygrywką był zorganizowany w ostatnich dniach grudnia 2019 w stołecznym Domu Kultury Polskiej tradycyjny doroczny koncert "W rytmie poloneza i mazura". Już wówczas licznie zgromadzonym widzom zapowiedziano, że kulminację jubileuszowych obchodów ma znamionować wielka gala, wyznaczona na 14 listopada br. w wileńskiej sali widowiskowej "Compensa", do której, dmuchając na zimne, mieli rozpocząć przygotowania zaraz po sylwestrze. By obejrzeć się wstecz, zbilansować dokonania i po raz kolejny dowieść, że "Wilia", mimo solidnego wieku, bynajmniej nie cierpi na artystyczną zadyszkę, gdyż napędza ją nierzadko wigor i entuzjazm wnuków czy nawet prawnuków tych, kto swego czasu stał u jej zarania w coraz bardziej odległym 1955.
Obiecujące początki w przygotowaniach, oprawianych w coraz liczniejsze konkrety przez kierownictwo zespołu, ni z tego, ni z owego wyhamowała koronawirusowa pandemia, jaka wraz z wiosną na całego dała znać o sobie na Litwie, powodując poprzez lawinę ograniczeń istne "trzęsienie ziemi" w życiu społecznym. Byli jednak dobrej myśli, że tydzień-drugi, a minie. Nie czynili więc jeszcze żadnych korekt z widokiem na połowę listopada.
Rzeczywistość jednak wyraźnie sprzęgła się przeciwko nim. Po pewnym odwrocie wirusa w okresie letnim, dał on znać ponownie ze zdwojoną siłą z nadejściem jesieni, nie omijając też "Wilii". Musieli spuścić wyraźnie z tonu, kiedy w październiku wirus ten dotknął aż sześciu chórzystów, co było równoznaczne z dwutygodniową kwarantanną i wymuszonym przerwaniem prób.
Gdy realnie oceniali sytuację, jubileuszowa gala przybierała coraz bardziej mgliste rysy. Odwołali więc występ w "Compensie", przenosząc go do Teatru Tańca przy Szkole Sztuk Pięknych im. Čiurlionisa. Wpadli bowiem na pomysł, by odbyć koncert chociażby zdalnie od widza, co miało pójść w świat dzięki jego wirtualnej transmisji na żywo z pomocą portalu "Wilnoteka". Ten jednak także wziął w łeb, gdyż z powodu zakazu gromadzenia się na próby, nie zdołali przećwiczyć całości programu. Cóż, wszechwładna pandemia okazała się górą, tworząc nie lada precedens.
Zagadywana o uchylenie rąbka tajemnicy, czym zamierzali na tej gali uraczyć swych fanów, chórmistrz i kierownik artystyczny zespołu Renata Brasel ucieka się do ogólników. Jest bowiem dobrej myśli, że wiosną przyszłego roku, kiedy pandemia będzie cokolwiek łaskawsza albo może najlepiej pójdzie w niepamięć, prowadzony przez nią zespół uczci jednak swe żelazne "gody". Choć zdaje sprawę, iż nie z ich winy owe czczenie przypominać będzie nieco przysłowiową łyżkę po obiedzie, gdyż nicią przewodnią koncertu miał być hołd, złożony naszemu sławnemu rodakowi – papieżowi Janowi Pawłowi II z racji setnej rocznicy jego urodzin.
Pracowite jubileusze kierowniczki
Tak się składa, że mijający rok jest też jubileuszowy dla samej pani Renaty. Nawet podwójnie, gdyż 30 lat temu, po przyjściu do zespołu za namową ówczesnej kierowniczki artystycznej Czesławy Bylińskiej-Rymszonek, u której miała wykłady solfeżu podczas nauki w szkole muzycznej, wzięła w ręce batutę dla dyrygowania chórem, a od ćwierć wieku łączy stanowisko chórmistrza z całościowym artystycznym kierownictwem. Niezmiernie się ciesząc, że "Wilia" po zdecydowanie chudym okresie znów jest "na fali". W czym, czego poprzez skromność wszak nie odnotowuje, takoż bez wątpienia jej zasługa.
Gdy zaczęła dyrygować chórem, siedziba zespołu od lat wielu znajdowała się w stołecznym Pałacu Kultury Związków Zawodowych. Mieli tu wygrzane miejsce, wręcz doskonałe warunki salowe dla szlifowania śpiewaczego oraz tanecznego kunsztu, pod ręką – przechowalnię strojów. Ten stan rzeczy radykalnie się jednak zmienił wraz z początkiem nowego wieku i tysiąclecia zarazem. W czasach zupełnego rozgardiaszu gospodarczego i powszechnej prywatyzacji (czy raczej "prychwatyzacji") wszystkiego, co dotąd stanowiło własność państwową, dwie "grube ryby" płci żeńskiej wytoczyły sobie zażartą rywalizację o to, która ma stać się właścicielką okazałej budowli na wileńskiej górze Bouffałowej. A ponieważ znajdujące tu przytułek liczne zespoły stanowiły w tym wyraźną przeszkodę, zdecydowały, nękając je na różne sposoby, skłonić do przystania na wynocha.
Nie bez smutku na twarzy wspomina pani Renata, jak to, stawiając heroiczny opór, ćwiczyli wraz z chórem w futrach i przy świecach, gdyż zostały odłączone prąd i ogrzewanie, co – rzecz jasna – nie mogło trwać długo. Na domiar złego ówcześni zwierzchnicy od stołecznej kultury podjęli się redukcji przeznaczonych dla kierownictwa etatów: z łącznej liczby 6 zostały pierwotnie 4, a później sprowadzono je w ogóle do stanu zerowego.
Chyba po raz pierwszy od swego istnienia znaleźli się na tak ostrym wirażu, ba – stanęli przed dylematem: być albo nie być. Uderzała więc jak mogła najgłośniej kierowniczka Brasel w przysłowiowe dzwony, pisząc tu i tam listy, mające przekonać, iż "Wilia" naprawdę ma rację bytu. Kto wie, jak wszystko by się potoczyło, gdyby pomocnej dłoni nie wyciągnęła wtedy Polska, a ich – bezdomnych – nie zgodził się przyjąć pod dach były zresztą "wiliowiec" – Wacław Baranowski, dyrektor Wileńskiej Szkoły Średniej nr 5, udostępniając dla ćwiczeń salę sportową.
W roku 2006 otrzymali natomiast przeznaczony na siedzibę pokój w Domu Kultury Polskiej w Wilnie oraz miejsce do przechowywania zespołowej garderoby. Nie mogli jednak sobie pozwolić na zakotwiczenie się tu na całego, gdyż potrzeby na próby (w szczególności – tancerzy) mają tak rozbudowane, że sala DKP znalazłaby się pod ich nadmiernym zaborem. W ustalone dni i godziny te są więc prowadzone w stołecznych gimnazjach im. Szymona Konarskiego i im. Jana Pawła II, w szkole w Leszczyniakach oraz w szkole-przedszkolu "Wilia".
Niczym polska rodzina
O złej passie mogą więc mówić w czasie przeszłym. Dzięki wstawiennictwu radnych z ramienia Akcji Wyborczej Polaków na Litwie – Związku Chrześcijańskich Rodzin, kierownictwo zespołu ma obecnie do podziału cztery etaty, "Wilia" znajduje się w gestii Wileńskiego Centrum Kultury, może liczyć na wsparcie samorządu miasta Wilna oraz Departamentu Mniejszości Narodowych przy rządzie RL, nieocenionej pomocy udziela też Macierz w ramach opieki nad Polonią i Polakami za granicą. To i owo można ponadto pozyskać z angażowania się w tak współcześnie modne projekty. Owszem, trącące przesadną nieraz, zabierającą cenny czas papierkową robotą, ale innego wyjścia nie ma.
"Wilia"-2020 przypomina jakże pełnowodną "strumieni rodzicę", gdyż winna się utożsamiać z 40-osobowym chórem, ponad 10 parami reprezentacyjnego składu tancerzy i tak zwaną "Małą Wilią" w liczbie trzech wiekowych grup tanecznych oraz 12-osobowego chórku, co w sumie daje 150 osób plus-minus. Owe minus z powodu rotacji powoduje właśnie "Mała Wilia", gdyż dalece nie każdemu z nastoletnich tancerzy, którzy z wielką chęcią zaliczają pierwszych prób kilka, starcza hartu ducha, by w pocie czoła zdobywać wprawę wirowania w krakowiaku, polonezie, mazurze, oberku czy kujawiaku. Dla tych natomiast, kto z mety połyka "bakcyla", należy się podziw tym większy, gdyż współczesna młodzież zdecydowanie bardziej skłonna jest przesiadywać przed komputerami niż się ruszać.
Bywając na koncertach "Willi", nie sposób oderwać oczu od bijącej ze sceny istnej feerii barw, w czym tak pomocne są stroje. Bo też tych reprezentacyjne pary taneczne mają do dyspozycji po ponad 20 (!) kompletów każda, a chórzyści – po 9. W tym względzie czasy z czarnymi spódniczkami, własnoręcznie zdobionymi wstążkami i białymi bluzkami, o jakich wspomina cytowana powyżej Janina Subocz-Lewczuk, albo usilne szukanie kogoś, kto mógłby wytoczyć z drewna paciorki korali, pokrywane następnie farbą, mogą budzić politowanie. Dziś jak szyciem, tak też całym zdobnictwem strojów z dowolnego regionu Polski zajmują się tam wyspecjalizowane pracownie, a choć te, zważywszy duże nakłady pracy ręcznej, słono kosztują, "Wilia" stale czuwa nad wzbogacaniem garderoby, zgodnie zresztą z wymogami sukcesywnie rozbudowywanego repertuaru.
Jak już nadmieniłem, świętujący tego roku jubileusz 65-lecia zespół wypada kojarzyć z wielką polską rodziną, zjednywaną obok rozmiłowania w ojczystym folklorze licznymi splotami pokoleniowymi (ojcowie – dzieci – wnuki, a nawet – prawnuki) oraz pokrewieństwa (mąż – żona, bracia – siostry). Żeby oszczędzić długiej wyliczanki, ten splot pierwszy niech zilustruje przykład Krystyny Adamowicz (notabene autorki wydanej przed pięcioma laty ponad 300-stronicowej, bogato ilustrowanej monumentalnej książki "Strumieni Rodzica. 60 lat z "Wilią"). Przez długie lata śpiewała pani Krystyna w chórze, a dzisiaj miejsce tu zajmują: jej córka Agnieszka oraz wnuczka Ewa. Splot drugi natomiast z tasiemcowatej listy winien się kojarzyć chociażby z braćmi Ryszardem, Tadeuszem oraz Czesławem Litwinowiczami, małżeństwami Zofii i Jana Kuncewiczów, Heleny i Romana Rotkiewiczów bądź Krystyny i Andrzeja Malinowskich.
Nie posiada się pani Renata Brasel z radości, że ostatnimi czasy ślubne obrączki wymienili między sobą: Ewa Jurgielewicz – Mirosław Marszewski, Ewelina Brasel – Jakub Kutysz, Wiesław Łapin – Marta Kunicka, Ewelina Wirko – Ernest Szabłowiński. Bo przecież prawie pewne, że, jak się doczekają potomstwa, los "wiliowców" jest mu w przyszłości prawie sądzony. Co będzie znakiem wydłużenia artystycznej sztafety oraz powodem wielkiej radości weteranów, kojarzonych ze złotym funduszem zespołu.
Obok weteranów, którzy bezinteresownie oddali "Wilii" szmat swego życia, złotymi zgłoskami w annałach winni być takoż zapisani stojący na przeciągu lat u jej steru. Obecnie obok Renaty Brasel taki zaszczyt przypada choreograf reprezentacyjnego składu – Marzenie Suchockiej, opiekunce "Małej Wilii" – Beacie Bużyńskiej, czuwającej nad muzyczną oprawą repertuaru – Annie Kijewicz oraz konsultant do spraw wokalu Elenie Galin. Zdaniem kierownik artystycznej – to wielki dar losu mieć takie partnerki: nad wyraz kompetentne w tym, co robią, obowiązkowe, nie liczące się z czasem dla wspólnych potrzeb.
Tegoroczny jubileusz zespołu (niech nawet nie przypieczętowany końcowym zerem i brutalnie korygowany koronawirusową pandemią) obok spojrzenia na to, co było-minęło, skłania również do zakreślania perspektywy przyszłościowej. Pani Renacie, gdy to czyni, w przypadku zespołu jako zbiorowości widzi się przy jego szlaku "kamień milowy" z magiczną setką, a sobie życzy, by, na ile pozwolą zdrowie i siły, pozostawać na służbie ojczystemu folklorowi.
komentarze (brak komentarzy)
W ostatnim numerze
NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL
ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!
POLITYKA
2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ
LITERATURA
NA FALI WSPOMNIEŃ
XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"
WŚRÓD POLONII ŚWIATA
RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY
MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA
prześlij swojeStare fotografie
Wiadomości (wp.pl)
"Znałam jego intencje". Merkel mówi o Putinie jako "wrogu Europy"
Angela Merkel w wywiadzie dla "Corriere della Sera" stwierdziła, że znała intencje Putina jako wroga Europy i próbowała zapobiec inwazji na Ukrainę.
"Piekielnie mocny mandat". Kulisy wyboru Trzaskowskiego. Ma już główne zadanie
Zdecydowane zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego w prawyborach Koalicji Obywatelskiej ma zakończyć spory, które wywołały niemałe napięcia w tej formacji w ostatnich tygodniach.
Sikorski wbija szpilę Dudzie. "Podpiszesz, co?"
Podczas ogłoszenia wyniku prawyborów w KO, które wygrał Rafał Trzaskowski, nie zabrakło szpilek w stronę Andrzeja Dudy. - Podpiszesz mi tych 50 nominacji ambasadorskich, co? - rzucił Radosław Sikorski do prezydenta Warszawy na koniec swojego wystąpienia.