Tradycja wciąż żywa
Ciąg dalszy. Początek – w nr. 5
Zobowiązujący popyt
Na wileńskie palmy wielce chłonna jest też Polska. Szczególnie w miejscowościach, dokąd fale repatriacyjne zarzuciły naszych rodaków, a gdzie ostatnimi laty wprost z Wileńszczyzny zostały "przeflancowane" tradycje kiermaszów, którym imienia w nieco zwulgaryzowanej postaci użyczył patron Litwy. Wtedy bez palm ani rusz, a starsi wiekiem wśród nabywców rozczulają się do łez, kiedy słyszą, że kwiaty w nie wwite pochodzą z rodzinnych stron.
Kunickie były w Macierzy już wielokrotnie, a w szczególności – zdecydowanie młodsza wiekiem pani Ola. Pokazując się we własnej osobie wszystkim, kto dotąd jedynie podziwiał misterne dzieła jej rąk. Bo przecież nie brakuje takich, co to hurtem skupują palmy u podwileńskich mistrzyń, by je następnie wieźć nad Wisłę i fortunek się dorabiać.
Wyczarowane przez Kunickich, a będące jakże wymowną wizytówką Wileńszczyzny palmy, zawędrowały do Japonii, Niemiec, Francji, Kanady, ba – nawet do Republiki Południowej Afryki. Swego czasu otrzymały zamówienie na 50 palm do Norwegii. Za dolary, w narodowych barwach tego kraju, co wymagało dodatkowej fatygi z ufarbowaniem kwiecia.
Zamówień tych miały zresztą multum. Na jednych na życzenie nabywców "kaligrafowały" kwiatkami napis "Wileńszczyzna", na innych (darowanych na wesele lub na złote gody) wykładały złączone ze sobą obrączki, na przeróżne jubileusze – liczby stosowne do przeżytych lat i inicjały adresatów. W roku 2006 z pietyzmem szczególnym poczynały palmę, mającą uczcić setne urodziny legendarnego księdza prałata Józefa Obrembskiego z Mejszagoły. Jeśli o indywidualności idzie, wite przez panią Jadwigę i panią Olę palmy trafiły do rąk papieża Jana Pawła II, prezydentów Polski i Litwy, innych oficjeli.
Wbrew zakazom
Aż trudno uwierzyć, że zdarzały się lata, gdy tradycja wicia palm obumierała. Na szczęście, zawsze znajdował się ktoś, kto ją umacniał. Tym kimś swego czasu był nawet sam Ferdynand Ruszczyc – profesor Uniwersytetu Stefana Batorego, propagujący przy każdej okazji urodę wileńskich palm. Nie obeszła się bez nich żadna wystawa sztuki i rzemiosła, inspirowana przez tego wybitnego plastyka. Sam artysta lubił tzw. wałeczki z suchotników naturalnych tudzież farbowanych i nazywał je prawdziwymi dziełami sztuki.
Za czasów sowieckich na palmy również spoglądano zezem, gdyż ateistom wyraźnie się kojarzyły z wątkami sakralnymi. Jadwidze Kunickiej wspomina się wizyta w progach rodzinnego domu milicjanta, gdy podarowała kilka uwitych palm do kościołów. Umundurowany nieproszony gość spytał wprost: "Wy kogda eto dieło zakonczite?" ("Kiedy wreszcie z tym skończycie?"). A ona z głupia frant odpaliła na poczekaniu, że nie wie, bo dopiero zaczyna, co było zresztą zgodne z prawdą. I dano jej spokój. Choć sprzedawać tego, co wyczarowywały ręce, nie miała gdzie, gdyż Kaziukowe jarmarki przez długi czas były na cenzurowanym.
Przyszłość – pod pytajnikiem
Brzmi to zapewne nieco paradoksalnie, ale prawdą jest, że Kunickim bynajmniej nie widzi się świetlana przyszłość palmiarstwa na Wileńszczyźnie. Bo jakoś brakuje następców czy raczej następczyń, chętnych po nich schedę przejąć. Dziś bowiem młodzi zdecydowanie preferują "pieniądze na poczekaniu". Któż z nich zechciałby więc z palmą się cackać, poczynając wysiewaniem, zbieraniem kwiatów latem, farbowaniem tworzywa jesienią i mozolnym wiciem zimą…
Swego czasu Agata, córka pani Oli, póki uczyła się w szkole tudzież studiowała, u boku mamy chętnie wtajemniczała się w palmiarskie dzieło i naprawdę nieźle sobie już w tym radziła. Ale potem los ją zarzucił w poszukiwaniu bonanzy do Irlandii. Gdy przyjeżdżała w odwiedziny, pół żartem, pół serio twierdziła, że życie rodzicielki nawet wśród bajecznie prezentujących się palm wygląda szaro.
Domy Kunickich w Krawczunach stoją naprawdę otworem wszystkim, kto zechciałby się nauczyć wicia palm. Wielki ich orędownik, wykładowca Wileńskiej Szkoły Technologii, Biznesu i Rolnictwa w Białej Wace Michał Treszczyński, przez lat kilka przywoził tu swe wychowanki, którym pani Ola urządzała praktyczne pokazy. Co więcej, każda z przybyłych dostawała niepowtarzalną szansę własnoręcznego uwicia palmy. Szło im w tym różnie, aczkolwiek nie brakło dziewcząt, którym autentyczne iskierki ciekawości w oczach błyskały. Chyba jednak na krótko. Przecież jakoś nie słychać, by palmiarski "ród" na Wileńszczyźnie się odmładzał, dostając tzw. zastrzyki świeżej krwi. Przynajmniej w Krawczunach i w okolicach.
Bo to właśnie ten położony na północny zachód od Wilna w kierunku na Suderwę zakątek stanowi na mapie Wileńszczyzny istną palmiarską krainę, gdzie tradycja umajania patyków w wysuszone kwiecie sięga co najmniej wieków paru. A jest to tradycja wielce dynamiczna w rozwoju, powodowana twórczym polotem miejscowych mistrzyń. Tych, będących rodem z Ciechanowiszek, Płocieniszek, Łojć, Wilkieliszek, Przepoł, Pelikan, Nowosiołek, Pustołówki, Sałaty, Rowów, Giełaży, Zujun, Łapowciszek, Kapliczników, Rostynian, Szmigli, Wojewodziszek, Krawczun, innych zupełnie nieraz maluczkich mieścin. Jak też tych spoza, które, nim tu trafiły, wychodząc za mąż za miejscowych kawalerów, nigdy wcześniej nie miały do czynienia z wiciem palm. Zastane jednak zrobiło swoje. Początkowo cierpliwie terminowały u boku świekr i szwagierek, a później odważyły się same wypłynąć na szerokie wody, wnosząc nierzadko jakże wiele kolorytu w miejscowe palmiarskie rzemiosło.
Z pokolenia na pokolenie
Owo rzemiosło, przekazywane nierzadko z pokolenia na pokolenie w wielce rozbudowanych drzewach genealogicznych, układa się w całe dynastie, czego jakże wymownym przykładem ta zapoczątkowana swego czasu przez Marię Wiszniewską, która tajniki wicia palm przekazała swym córkom – Stanisławie, Weronice i wielekroć wspominanej powyżej Jadwidze Kunickiej. Jadwiga i Weronika w swoją kolej wtajemniczyły w to własne córy – Leokadię Szałkowską i Stanisławę Rynkiewicz. Takoż nieraz przywoływana Ola Kunicka, której, nim nie znalazła się w Irlandii, długo ofiarnie pomagała córka Agata – to synowa Jadwigi Kunickiej. Stanisławie Rynkiewicz natomiast wydatną pomocą w palmiarskim kunszcie służą córki – Alina i Renata oraz wnukowie – Dominik, Daniel i Laurynas, tworząc trzecią i (oby!) czwartą zmianę w sztafecie przez czas i pokolenia.
Podczas "Kaziuka"-2015 z wielkim rozrzewnieniem pokazywała pani Stanisława palmy-wałki, wyczarowane rękoma już niestety św. pamięci, bo 24 lutego tego roku odeszłej w zaświaty w wieku lat 81 rodzicielki Weroniki. Która, choć coraz bardziej słabła na zdrowiu, prosiła o jedno: by domownicy nie zabierali ze stołu wysuszonych kwiatów i wszystkiego do wicia palm, co zresztą czyniła prawie do dni ostatnich. Jak się zwierzała świeżo osierocona mistrzyni, zostawiła tych kilka matczynych ukwieconych wałków w domu na pamiątkę. Spodziewa się bowiem, że córkom i wnukom posłużą za palmiarski testament babci i prababci do dalszego spełniania.
Żałuje nieco Rynkiewicz-seniorka, że jak dotąd wśród wnuków są same chłopaki. Owszem, pomagające w tym i w owym, gdy wypada szykować tworzywo, choć traktują to raczej zabawowo. Z wnusiami byłoby zapewne inaczej, gdyż to raczej niewiasty zajmują się wiciem palm. Którego sekrety dla niej, angażując do czynnego udziału, przekazała mama Weronika, a ona, poniekąd naturalną koleją rzeczy uczyniła to samo swym pociechom: Alinie i Renacie. Wspominającym dziś z uśmiechem, jak to w wieku lat 6-7 uwiły nieporadnie wyglądające pierwsze palemki. I jak to one, dzięki fascynacji antenatek, całe dzieciństwo miały wtopione w kwiaty: wwijane albo w palmy, albo… plewione z chwastów na przydomowych grządkach, co jest synonimem palmiarskiej prozy życia.
Dziś całej ich trójce towarzyszą szczytne tytuły twórców artystycznych. W przypadku Aliny i Renaty tym wymowniejsze, gdyż, mając za sobą solidne studia wyższe, wykonują na co dzień odpowiednio popłatne zawody menagera firmy i prawnika. Dla ciekawskiego laika, śpieszącego w tym miejscu z pytaniem, po co im ta "zabawa z palmami", mają lakoniczną odpowiedź: "Po to, by upodobaniom serc własnych zadość czynić. I aby dzielić się pięknem z bliźnimi". Również z tymi, wciąż i nadal masowo opuszczającymi Litwę "za chlebem", komu zabierane ze sobą albo sprowadzane na specjalne zamówienie palmy służą nierzadko duchową więzią z pozostawianą ojczyzną.
W pokoleniowym ciągu, zapoczątkowanym ponad stulecie temu przez Marię Wiszniewską, nie sposób w szerszym opisie pominąć Leokadii Szałkowskiej, de domo Kunickiej. Ona – duch wielce artystycznie niespokojny – zaraz po tym, gdy za sprawą rodzicielki Jadwigi już za młodu zgłębiła tajniki wicia palm, zaczęła zdążać własną drogą, nie stroniąc w tym od twórczych poszukiwań. Czyni tak zresztą do dziś, a ich ostatnim wcieleniem jest łączenie palmy w tradycyjnie pojmowanej formule z… pisankami. Innymi słowy, kurze jajo, stawszy się początkowo bajecznie ręcznie ozdobioną wydmuszką-pisanką, stanowi iście nowatorski zdobniczy element tego, czym jest umajany leszczynowy patyk. A nie trzeba mówić, że kompozycja taka w okresie poprzedzającym Zmartwychwstanie Pańskie zyskuje wymowę szczególną, będąc jakby dwojgiem w jednym.
Opatentować owego pomysłu, rzecz jasna, się nie da. Można jednak przypuścić, że naśladowczyń nie będzie za wiele. Co innego przecież palmę uwić, a co innego nieodłącznie kojarzone ze Świętami Wielkiej Nocy kurze jaja-wydmuszki przekształcić w budzące swym wystrojem podziw pisanki.
Leokadia Szałkowska jest w tym mistrzynią niezrównaną, a tak nieodzownej precyzji uczy ją od lat ponad 40 wykonywana praca w charakterze konserwator zabytków na oddziale restauracji ceramiki, polegająca na przywracaniu życia wyrobom z gliny, jakie nierzadko w postaci drobnych czerepów odnajdują archeolodzy albo w inny sposób zwraca tknięta barbarzyńską ręką człowieka przeszłość. Wprawę szczególną w tym zakresie jakże wymownie potwierdza posiadana najwyższa z możliwych kwalifikacja.
O kwalifikacji w wiciu palm takoż wymownie dowodzi natomiast status twórcy artystycznego, nadany jej w roku 2005 przez Ministerstwo Kultury. A nie ukrywa, że stał się on po części przepustką do wojaży daleko poza Litwę. W roku 2005 dostąpiła przykładowo zaszczytu uczestniczenia w Światowej Wystawie EXPO w Krainie Kwitnącej Wiśni, prezentując tam własny palmiarski kunszt.
Nie przypuszczała, że Japończycy, będący niezrównanymi mistrzami w komponowaniu bukietów, która to sztuka ikebaną jest zwana, obdarzą jej bukiety z wysuszonego kwiecia uwagą szczególną i pomnożą ciekawość w zgłębianiu wiedzy, jak są tworzone. W odpowiedzi nie skąpiła praktycznych informacji na ten temat, łapiąc się na myśli, że "ziarno" może trafić na podatny "grunt", gdyż mające poniekąd w genach niespożyte pokłady cierpliwości i w każdym calu skrupulatne skośnookie Japonki z takowymi predyspozycjami mogłyby zostać gorliwymi palmiarkami.
Czy byłyby jednak w stanie dorównać przedstawicielkom ich "podwileńskiej szkoły"? Wątpliwe. W czym utwierdzają palmiarskie wyroby "made in China", dosłownie zalewające rynek w Polsce, jak też na wileńskiego "Kaziuka" bezczelnie się wciskające. Właśnie wyroby, jakby seryjnie sztampowate, a przez to pozbawione "duszy", które mają niewiele wspólnego z wyczarowywanymi rękoma naszych mistrzyń istnymi dziełami sztuki.
Im dalej się bywa od Wileńszczyzny, tym głębiej da się uzmysłowić unikatowość pochodzących stąd palm. Niezrównana ich mistrzyni Szałkowska, podobnie jak w Japonii, pojęła to także podczas zlokalizowanego w Waszyngtonie Światowego Festiwalu Twórców Ludowych "Smithsonian Folk Live Festival". Dokąd udała się ze znaną twórczynią ludową Adą Mickuvienė, mającą odsłonić tam technikę tworzenia wydmuszek-pisanek, podczas gdy ona pokazowo wiła palmy. Obie spotkały się z dużym zainteresowaniem. Dla pani Leokadii wyprawa za ocean posłużyła na domiar bodźcem do zajęcia się na poważnie "fachem" Mickuvienė, a po czym perfekcyjnie scalić wydmuszki z palmami. I – przyznać trzeba – dopięła swego.
Zamieszkała w Nowosiołkach Agata Granicka miała takoż niejedną okazję, by ocenić ewenement wileńskiej palmy daleko spoza Litwy. W roku 2015 reprezentowała ją bowiem na trwającej pół roku Światowej Wystawie EXPO w Mediolanie, a ponadto już trzykrotnie delegowana była przez Ministerstwo Rolnictwa na Berlińskie Międzynarodowe Targi "Zielony Tydzień" – cykliczną styczniową imprezę, postrzeganą jako największa ekspozycja, prezentująca żywność.
We Włoszech, jak też w Niemczech ona – megamistrzyni, czego dowodzi posiadany certyfikat twórcy dziedzictwa narodowego w zakresie palm oraz status twórcy artystycznego – udzielała pokazowych lekcji w wiciu najbardziej cenionych, a uważanych za klasyczny kanon w tym rękodziele tzw. wałków, ruszczycówkami zwanych. I była mile zaskoczona, że co dnia chęć spróbowania tego własnoręcznie wyrażała nawet setka osób. A komu sztuka się udawała, kwitował sukces radością, szczególnie ekspresyjnie wyrażaną przez ognistych w temperamencie mieszkańców Italii. Ciekawość zda się w nieskończoność rodziła też pytania. Nieraz nawet jakże zabawowo-kuriozalne, czego apogeum – prośba o nasiona dwu nastolatek, naiwnie wierzących, rzekomo palma jako taka może w całej krasie… sama wyrosnąć.
Nie potrafi zliczyć, ilu lekcji wtajemniczania w to artystyczne rękodzieło dotąd udzieliła, mając za uczniów młodzież szkół wileńskich bądź osoby dorosłe. Również te, uczęszczające na prowadzone dwa razy tygodniowo zajęcia w Centrum Rzemiosła Tradycyjnego, jakie rozlokowało się w gruntownie odnowionym dworze Houwaltów w Mejszagole. A miernikiem satysfakcji – każdy, kto zechce ją naśladować, choć przyznaje, że liczba takowych pozostawia wiele do życzenia. Współczesny człowiek zdradza bowiem ciągoty ku zdecydowanie mniej pracochłonnym upodobaniom.
Podobnie jak w wielu innych przypadkach, palmiarską pasję Agaty Granickiej w znacznym stopniu powoduje dziedziczne zakorzenienie w tradycji, wybiegającej w odległą przeszłość: ku praprababciom i babci Janinie Wiszniewskiej. To właśnie od niej kunszt umajania patyka w wysuszone i ufarbowane kwiecie przejęła będąca synową mama Danuta, z którą teraz tworzy córka zgodny tandem. Sięgający też po męskie domowe posiłki, gdy wypada posiadane dwa hektary ziemi przekształcać w niwę ze zbożami i grządkami kwiatów, służącymi później palmom za tworzywo. Z czym roboty starcza od pierwszych skowronków do późnej jesieni, kiedy wypada zaprzątnąć głowę farbowaniem uzbieranych uprawnych i dziko rosnących roślinek.
Że cała ta fatyga zdecydowanie wybiega poza korzyści zarobkowe, dowodzi Agata Granicka w sposób szczególnie wymowny. Odkąd bowiem poznała siostrę zakonną Michaelę Rak – założycielkę i dyrektor Wileńskiego Hospicjum im. bł. ks. Michała Sopoćki, mocno zaangażowała się w działalność charytatywną, polegającą na zdobywaniu niezbędnych na jego utrzymanie funduszy. Staje więc z własnoręcznie uwitymi palmami na każde zawołanie (nawet to przed Niedzielą Palmową z wyjazdem do Sopotu) przy straganie, a uzyskany ze sprzedaży utarg przeznacza na potrzeby nieuleczalnie chorych bliźnich, by w mniejszym cierpieniu mogli odejść z tego świata. Będąc zdania, że wachlarz dobrych uczynków jest naprawdę rozległy.
Lot myślami w przyszłość okrasza pani Agata nadzieją, że córki bliźniaczki Klaudyna i Karolina – dziś maturzystki Wileńskiego Gimnazjum im. Jana Pawła II – zechcą w dorosłym życiu równie poważnie traktować wicie palm. Gdyby tak postąpiły – wedle jej obliczeń – zaciągnęłyby się do rodowej sztafety jako ósma (!) w kolejności pokoleniowa zmiana.
(Cdn.)
komentarze (brak komentarzy)
W ostatnim numerze
NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL
ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!
POLITYKA
2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ
LITERATURA
NA FALI WSPOMNIEŃ
XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"
WŚRÓD POLONII ŚWIATA
RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY
MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA
prześlij swojeStare fotografie
Wiadomości (wp.pl)
Pożar hulajnogi elektrycznej. Strażacy użyli basenu
Strażacy z Solca Kujawskiego gasili pożar hulajnogi elektrycznej. Mimo użycia gaśnicy, urządzenie wrzucono do basenu, by zapobiec ponownemu zapłonowi. Na szczęście nikt nie ucierpiał.
"Robię się nieznośnie sentymentalny". Tusk dodał zdjęcie
"Sporo lat przeżyłem, problemów do rozwiązania jak zawsze cała masa, ale kiedy z nieba spada pierwszy śnieg, wracam myślą do dzieciństwa" - przekazał Donald Tusk w piątkowym wpisie na Instagramie, do którego dodał też swoje zdjęcie na tle zimowego krajobrazu. Jak dodał, "robi się wtedy nieznośnie sentymentalny".
Polacy szczerze o polityce UE. Białystok podzielony ws. migrantów
- Sądzę, że to bardzo dobrze. Ukrainie trzeba pomagać, mam nadzieję, że to się skończy. Tak samo migrantom, trzeba im pomagać, aby też mogli pozostać u siebie - mówiła nasza rozmówczyni, gdy zapytaliśmy ją, co sądzi o środkach przeznaczonych dla Polski na projekty realizowane w ramach polityki spójności Unii Europejskiej. Polityka spójności UE to strategia, której celem jest zmniejszanie różnic w poziomie rozwoju społeczno-gospodarczego między innymi krajami Wspólnoty. Koncentruje się na wspieraniu mniej zamożnych regionów i poprawie jakości życia mieszkańców, m.in. poprzez inwestycje w infrastrukturę, innowacje, ochronę środowiska, rynek pracy i edukację. Część pieniędzy zostanie wydana jednak na pomoc Ukrainie czy migrantom, o co zapytał mieszkańców Białegostoku reporter WP Marek Gorczak. Wśród przechodniów pojawiły się również krytyczne głosy w tej sprawie. - Według mnie to nie jest dobrze. Są jakieś ważniejsze rzeczy, ochrona zdrowia chociażby. Mam starszego tatę i trudno mi o opiekę pielęgniarską, bo jest tylko jedna pielęgniarką na całą dzielnicę. - Z tymi migrantami to mam wątpliwości. Po prostu się ich boję, zajadę gdzieś i ja nie wiem kogo spotkam - przyznali mieszkańcy Białegostoku. Obejrzyj całą sondę z Białegostoku, by poznać inne opinie Polaków. Materiał powstał we współpracy z Parlamentem Europejskim.