Przed I Zjazdem Absolwentów Polskich Grup Wileńskiej Szkoły Pedagogicznej
Szkoła Pedagogiczna w Wilnie powstała w 1957 roku, a ja zacząłem w niej się uczyć… dwa lata wcześniej. Jak to? Otóż wcześniej szkoła ta funkcjonowała w Trokach, do niej właśnie wstąpiłem i po dwóch latach za nią podążyłem do Nowej Wilejki, tę zaś przyłączono do Wilna. Taki to najkrótszy scenariusz. A w szczegółach…
Szkoła w Trokach była kontynuacją międzywojennego Seminarium Nauczycielskiego i jako taka posiadała swój unikalny etos. Wspominam pierwszą nauczycielkę języka i literatury polskiej Kosowską: była z nami krótko, ale potrafiła wzniecić płomyk zapału, podziwu, współczucia twórcom i bohaterom dzieł literackich, wszystkiego, co jedna intuicję z intelektem, co jest dziś zwane inteligencją emocjonalną. Sam Adam Mickiewicz pisał przecież, że "Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko".
Nauczyciel Szawejko czarował w bogato wyposażonym gabinecie anatomii i fizjologii; absolwent Uniwersytetu Karola w Pradze, bawił nas czeskim akcentem wykładów. W zasobnym gabinecie fizyki nauczyciel Henryk Moroz – absolwent Uniwersytetu w Grodnie, tchnąc powagą i rozwagą, wtajemniczał nas w ten przedmiot i w matematykę. Nauczyciel Moisiejew uczył rysunku i malarstwa, a więc odwzorowania brył na płaszczyźnie; mieszkał samotnie na półwyspie za jeziorem, były lotnik, przypominał mi Antoine de Saint-Exupéry’ego. Wzory wycinanek i grafiki kojarzyły się z symetrią translacyjną zdarzeń w przestrzeni – to przecież należy do zakresu geometrii i fizyki. Nauczyciel Eimanavičius prowadził chór i szkolną orkiestrę dętą, zaś czynne w tym uczestnictwo pomagało w myśleniu o związku między wysokością tonu a napięciem strun głosowych czy rozmiarami instrumentu muzycznego. Rytm i takt muzyki kojarzył się z symetrią translacyjną zdarzeń w czasie.
"Patrz, oto pyszna Kiejstutów stolica!" – zawołał niegdyś w romantycznym uniesieniu będący w Trokach Adam Mickiewicz, a te moim oczom w 1955 roku jawiły się tylko szczerbami murów, wystających z zarośli na wyspie i półwyspie. Nie było mostów i tłumów turystów. Osobistą inicjatywę konserwacji murów, podjętą w 1929 roku przez Stanisława Lorentza, kontynuowali koledzy szkolni, rdzenni mieszkańcy Trok, dostarczając na łódkach z lądu na wyspę kamienie i wapno.
Władze centralne uznawszy, że konserwacja i podziwianie "feudalnego" otoczenia nie jest właściwe do kształcenia nauczycieli radzieckich, przeniosły szkołę do proletariackiej Nowej Wilejki, bogatej w stare i zwłaszcza w nowo budowane fabryki.
Wycieczki do odlewni metalu, do wielkich hal fabrycznych rzeczywiście wzbogaciły moje myślenie fizyko-technologiczne. Wzbogacające było też sąsiedztwo z polskim Instytutem Nauczycielskim w tym samym budynku przy ulicy Palydovo 29 i z polską szkołą średnią nr 26 (obecne Gimnazjum im. J. I. Kraszewskiego), gdzie prowadziliśmy pierwsze nasze lekcje w ramach praktyki pedagogicznej.
W okresie wileńskim naszym nieformalnym cicerone po Wilnie był dr Jerzy Orda, głęboki znawca historii kultury, a cykl wykładów z historii Litwy wygłosił nam nauczyciel Józef Byczkowski (po ewakuacji do Polski uzyskał doktorat, został profesorem Uniwersytetu w Opolu). W litewski wtajemniczaliśmy się pod opieką nauczycielki Pelešinienė, a tak dobrze, że mogliśmy nauczać tego języka w polskich szkołach początkowych. Polskim Pelešinienė nie władała. Trudniejsze kwestie usiłowała objaśniać tak łamanym rosyjskim, że grzecznie i stanowczo poprosiliśmy ją mówić do nas wyłącznie po litewsku. Rosyjski opanowaliśmy doskonale pod opieką nauczycielki Kirpicznikowej.
Po rosyjsku nasza "buda" nazywała się nie школа, ale училище, czyli uczelnia, a myśmy byli учащиеся, czyli uczący się, nie nauczani. Nauczyciele nie wymagali naśladowania wzorców, lecz propozycji naszych własnych rozwiązań, wyrażania własnych myśli o samodzielnie przeczytanych oryginalnych dziełach. Sugerowali, abyśmy tychże zasad przestrzegali w przyszłej pracy. Traf chciał, abyśmy zostali poddani próbie publicznej jeszcze w murach szkoły.
Był to rok 1958. Ze zgorszeniem odbieraliśmy doniesienia mass mediów o tym, jak to masowo fabryczni robotnicy, kołchoźnicy, oficerowie i żołnierze piętnowali Borisa Pasternaka za powieść "Doktor Żiwago". Nagle i nas wszystkich z zajęć w audytoriach zwołano do auli na mityng. Przybysze – funkcjonariusze miejskich komitetów partii i komsomołu – wygłosili potępienie autora i jego dzieła, oczekując również od nas napiętnowania. Tymczasem w klasie porozumieliśmy się, że gdy powołają do głosu kogoś z nas, uczących się, niezwłocznie podniesie rękę Janek Wierciński i poprosi o kilka egzemplarzy omawianego dzieła choćby na dwa tygodnie, abyśmy mogli przeczytać i wydać własny o nim sąd, nie łamiąc zaszczepionych nam zasad dobrej pedagogiki.
Janek słynął jako świetny recytator "Wiersza o radzieckim paszporcie" Włodzimierza Majakowskiego, więc jemu natychmiast udzielono głosu. Wyszedł na podium i grzecznie acz donośnie ogłosił naszą prośbę. Po chwili ogólnej konsternacji funkcjonariusze opuścili salę, a myśmy wrócili do naszych audytoriów. A propos, Janek i wszyscy lubiliśmy ten wiersz w przekładzie na polski Juliana Tuwima za satyryczny pogląd Majakowskiego na kogoś, kto nie chciałby widzieć Polski na mapie świata: "na polski (paszport) patrzy jak na afisz koza, na polski w tępej słoniowatości wybałuszone gały jegomości: ten, tego, skąd to i co to za geograficzne nowości?".
Przed wysiedleniem z Trok nasza szkoła przyjmowała uczniów po podówczas podstawowej szkole siedmioletniej i dawała do opanowania program szkoły średniej (matury) równocześnie z programem przygotowującym do zawodu nauczyciela, a więc obejmującym pedagogikę, psychologię rozwojową, anatomię i higienę, metodyki nauczania rozmaitych przedmiotów: języków (polskiego, litewskiego, rosyjskiego), matematyki, robót ręcznych, śpiewu i tańca, przyrodoznawstwa, historii, wychowania fizycznego etc. etc., tudzież administrowania szkołą, planowania codziennego i rocznego pracy pedagogicznej. Wobec tak szczelnie wypełnionego czasu, dominacja zainteresowań przyrodniczo-matematycznych spowodowałaby uszczerbek w opanowaniu innych przedmiotów, bez których nie byłoby możliwe uzyskanie dyplomu zawodowego nauczyciela.
Czas rekrutacji do pracy nauczycielskiej nastąpił jeszcze przed ukończeniem szkoły, w styczniu 1959 roku, gdyż w rejonie solecznickim zabrakło nauczycieli wskutek ostatniej fali ich ewakuacji do Polski. Notabene, w moim domu rodzinnym, jak też u moich kolegów szkolnych, nikt litewskim nie władał. Dlatego właśnie w 1951 roku na prośbę rodziców w wielu gminach na Wileńszczyźnie przywrócono nauczanie w języku polskim. Janek Wierciński, mój przyjaciel rodem z Taboryszek, mocno mnie zachęcał zgłosić się razem do rekrutacji. Moje szanse na zatrudnienie były niewielkie, gdyż miałem zaledwie szesnaście i pół lat. Ale inspektor szkolny powiedział urzędnikowi ministerialnemu, że najlepiej z grupy władam litewskim i argument ten okazał się rozstrzygający.
Od początku lutego 1959 roku stanąłem przed gromadką prześlicznych dzieci: w jednym szeregu ławek – klasa pierwsza, w drugim – klasa trzecia. Póki jedni wykonywali zadanie pisemne, inni czytali głośno lub deklamowali, i tak w kółko. Śpiewali razem. Pełniłem rolę mediatora i dyrygenta. Szkółka – tuż przy granicy białoruskiej, w Niegibanach. Zakwaterowanie – u rodziny "na kącie". Bez łaźni, bez elektryczności. Do najbliższego autobusu w Turgielach – jedenaście kilometrów przez zaśnieżone pustkowia. Szczęśliwym trafem przy pobliskiej kołchozowej oborze zdarzało się załapać na autocysternę, dostarczającą na karmę zacier z gorzelni, urządzonej w byłej rezydencji niegdysiejszej Republiki Pawłowskiej (XVIII w.); jechało się na beczce trzymając za oślizgłe uchwyty bacząc, aby nie wylecieć na wybojach. Po dwóch miesiącach wróciła do pracy z urlopu macierzyńskiego moja poprzedniczka, a dla mnie znalazło się wolne stanowisko w bliższej do cywilizacji szkole (siedmioletniej), gdzie pracował Janek.
To był inny świat: najstarszy w młodym zresztą gronie pedagogicznym dyrektor, Białorusin – absolwent Uniwersytetu Stefana Batorego – kochał biesiady towarzyskie, śpiewał przedwojenne polskie przeboje. Okolica pełna młodzieży, zabawy taneczne wesołe, uczniowie mojej III klasy radzi, że mają tak młodego nauczyciela, dyrektor oferuje mi w dodatku prowadzenie lekcji geometrii w klasie szóstej – same blaski! Z cieniem wszak w tle: szerzy się kult alkoholu, niektóre urocze dzieci nie przychodzą do szkoły albo przychodzą bose, główki niemyte, nieuczesane, insektowane; brak wiedzy, jak radzić w zakresie opieki społecznej; brak uprawnień do nauczania przedmiotów w klasach starszych.
Na zmianę przychodzi nowa dyrektor szkoły, Rosjanka, żona oficera Armii Czerwonej, dumnego z udziału w bitwie nad Chałchin-Goł w 1939 roku, mianowanego na dyrektora miejscowego kołchozu. Zanosi się na zmianę nauczania szkolnego z języka polskiego na rosyjski. Próbuję podjąć studia zaoczne, oferowane przez instytut pedagogiczny w Leningradzie, ale ten każe zaczekać: nie mam osiemnastu lat! Wileński Państwowy Instytut Pedagogiczny ogłasza konkurs na studia fizyki i przedmiotów ogólnotechnicznych w grupie z polskim językiem wykładowym, ale tylko na studia dzienne. Władze oświatowe nakazują natomiast odpracować dwa lata za stypendium otrzymywane w szkole pedagogicznej.
Latem 1960 roku, znowuż z Jankiem, udaliśmy się na zwiady do Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, czy aby komisja rekrutacyjna nie zgodziłaby się dopuścić nas do egzaminu wstępnego. Spotkano nas bardzo ciepło, z gotowością zaliczyć nam te półtora roku stażu za dwa. Ale chciałem się dowiedzieć, co o tym myśli mój były nauczyciel fizyki i matematyki Henryk Moroz. "To dobry wybór dla chłopca“ – odrzekł krótko. Taki argument nieco mnie rozbawił, a później – podczas studiów – upewniłem się, że plemię fizyków na ogół ma zdolność do dobrego humoru i jest życzliwe.
Po egzaminach wstępnych cieszyliśmy się widząc nasze nazwiska na liście przyjętych. Wykłady i ćwiczenia początkowo odbywały się obok legendarnej Celi Konrada, w byłym klasztorze bazyliańskim, a warsztaty – w byłym klasztorze karmelitów bosych koło Ostrej Bramy. Potem stopniowo przenosiliśmy się do nowego budynku na Sołtaniszkach, nad Wilią…
komentarze (brak komentarzy)
W ostatnim numerze
NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL
ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!
POLITYKA
2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ
LITERATURA
NA FALI WSPOMNIEŃ
XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"
WŚRÓD POLONII ŚWIATA
RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY
MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA
prześlij swojeStare fotografie
Wiadomości (wp.pl)
Rosyjscy najemnicy Wagnera zaatakowani w Mali. Wpadli w zasadzkę
Grupa Dżama’at Nasr al-Islam wa-al-Muslimin (JNIM) zaatakowała rosyjskich najemników Wagnera w Mali, zabijając co najmniej sześciu z nich. To kolejny atak na Rosjan w Afryce.
Guru prawicy ostrzega PiS. Mówi o obaleniu Kaczyńskiego
Prof. Andrzej Nowak zaprezentował kandydaturę PiS w Krakowie. Chwilę po wydarzeniu pojawił wywiad, w którym historyk ponownie apeluje o zmiany w partii. — Jeśli wybory prezydenckie zostaną przegrane, to prezes Kaczyński powinien być drugiego dnia obalony po tych wyborach - mówi.
Radziecka broń na wyczerpaniu. To skłoni Putina do negocjacji?
Pod koniec 2025 roku rosyjskie zasoby militarne z czasów ZSRR mają się wyczerpać, co może skłonić Władimira Putina do rozważenia negocjacji już na początku roku. Niemniej jednak, prezydent Rosji ma kontynuować agresję militarną w Ukrainie, zwłaszcza jeśli rozmowy będą napotykać przeszkody - pisze Peter Pomerantsev na łamach "Guardiana" .