Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

drukuj
Ryszard Styczyński, 09.04.2020

Od pewnego czasu łamy "Magazynu Wileńskiego" udostępniamy dla wspomnień naszych rodaków o bolesnych zesłańczych doświadczeniach, jakie za sprawą władz sowieckich stały się ich udziałem jako tzw. "wragow naroda". W tej "serii" ukazaliśmy w odcinkach koleje losu Leonarda Perepeczko na tzw. "saratowskim szlaku", a ostatnio tym, czego wypadło doświadczyć podczas ośmiu lat zsyłki na Syberię, podzielił się pochodzący spod Wilna Władysław Bilkiewicz, obecny mieszkaniec Gdańska. Niniejszym numerem począwszy, rozpoczynamy druk kolejnych naznaczonych Golgotą syberyjskich wspomnień, jakie ku ocaleniu ich od zapomnienia spisała potomnym rodzina Styczyńskich, wrośnięta korzeniami w okolice Niemenczyna, a jakie za sprawą zamieszkałego w Warszawie Pana Andrzeja Styczyńskiego zostały nam przesłane. Serdecznie za to dziękując, zapraszamy szanownych Czytelników do treściwej lektury, dokumentującej niezłomne losy naszych rodaków.

DOM
Jesień 1939 roku

Czyste bezchmurne niebo było jakby zaprzeczeniem nastrojów ludzi. Od paru dni ogłoszono mobilizację – wojna, a jednak wojna. Niemcy albo – jak ludzie mówili – Hitler bez wypowiedzenia rozpoczął bombardowanie miast, a wojska jego wtargnęły w granice Polski.
Niemenczyn – to mała miejscowość, pięknie położona między rzekami Wilią i Niemenczynką, otoczona sosnowymi lasami. Miasteczko-letnisko, ściągające wczasowiczów i kuracjuszy z całej Polski, zazwyczaj spokojne – teraz ożyło. Główną ulicą – Legionową, która łączy Niemenczyn na zachód z Wilnem i na wschód z Podbrodziem, ciągnęło wojsko. Uliczki i domy zapchane były ludźmi w zielonych mundurach. W radiu raz po raz było słychać głos spikera: "Uwaga, uwaga – nadchodzi" i dalej zaszyfrowane symbole. Nie rozumieliśmy, co to znaczy, ale trwożny głos napawał nas lękiem przed nieznanym, przed czymś strasznym.
Nasz dom stał tuż nad Wilią, podobno jak była powódź w 1931 roku, to nawet był zalany. Naprzeciwko główna ulica łączyła się z nowo zbudowanym mostem. Most żelazny, zbudowany z czterech przęseł, był celem wieczorowych spacerów młodzieży. Za mostem –  zielone łąki i białe chaty na tle ciemnej ściany lasu – to już wieś Niemenczyn.
W tym roku ojciec odnawiał nasz dom, a właściwie to jeszcze go wykańczał. W naszym miasteczku każdy szanujący się obywatel musiał mieć własny dom; lepszy lub gorszy, ale własny. Stopień zamożności oceniało się po wyglądzie domu.
Miasteczko typowo kresowe, mieszkało w nim około 3000 mieszkańców różnych narodowości. Jego najważniejsze ulice to: Legionowa, Styczniowa, Kościelna, Rynkowa, Kilińskiego, Mickiewicza, przy których było kilkanaście domów murowanych, a reszta drewnianych, pokrytych cementową dachówką lub gontem. 
W środku miasteczka, nad rzeczką Niemenczynką, w każdy czwartek odbywały się targi, na placu rzędami ustawiały się furmanki na okutych drewnianych kołach. Na furach wystawiano towar: zboże, kartofle, jajka, masło, sery, na niektórych owce, świnie, a przy furach konie i krowy, wszystko na sprzedaż. Na obrzeżach placu pełno było straganów z łakociami, obwarzankami, na sznurach przed straganem mnóstwo kolorowych wstążek, korali, chustek i innych towarów, które kupowali rolnicy po udanej sprzedaży plonów. 
Za rynkiem na wzgórzu wznosił się okazały kościół z wysoką kwadratową wieżą i barokowymi łukami okien. Kościół z plebanią zamykał od zachodu miasteczko. Dalej rozpoczynała się wieś Puczkałówka z cmentarzem, porośniętym rzadkim sosnowym borem – stąd też było powiedzenie: "Jak nie będziesz dbał o zdrowie, to pojedziesz na Puczkałówkę".
Dumą miasteczka była nowo wybudowana drewniana szkoła siedmioklasowa. Pięknie pomalowana na kolor seledynowy, z białymi oknami i brązowym dachem z gontu. Wybudowano ją w kształcie litery L – wydawała się nam olbrzymia. W dłuższym ramieniu mieściły się klasy od pierwszej do czwartej z salą gimnastyczną i dużą szatnią, natomiast w krótszym – oddziały od piątej do siódmej. Szkołę nazwano imieniem Józefa Piłsudskiego, które wymawiane tu było z szacunkiem. Postawiono ją przy ulicy Mickiewicza na ogromnym placu, przylegającym do wojskowego boiska sportowego i koszar KOP (Korpus Ochrony Pogranicza). 
Z drugiej strony sosnowy las wrastał w teren szkoły. Widok był jak z obrazka. Szkołę wybudowano częściowo w czynie społecznym, były wyznaczane tzw. "szarawarki", to znaczy każdy dorosły obywatel musiał określoną liczbę dni odpracować przy budowie, ale głównie budowano ją z funduszy gminy.
Tuż za szkołą zaczynały się Malatyszki, letniskowa dzielnica miasteczka.
Ludzie mieszkający w miasteczku zajmowali się przede wszystkim usługami. Handel prawie cały był w rękach żydowskich. Po obu stronach ulicy Legionowej wabiły klientów wystawy oraz duże szyldy: "Artykuły bławatne", "Sklep spożywczy", "Artykuły metalowe", "Piekarnia", "Pracownia stelmacka", "Apteka", "Buty", "Pracownia szewska", "Pracownia krawiecka", "Kowal". Aż  dziwne, że w tak małym miasteczku tyle konkurencyjnych sklepików i pracowni mogło się utrzymać. W dni targowe nie tylko szyldy, ale i właściciele przed sklepami zachęcali klientów: "Zajdź pan do mnie, nu, zajdź pan do mnie, zobacz pan tylko, nie musisz pan od razu kupować; aj waj jak pani wyładniała, a ja mam piękny materiał dla pani na suknie, jak pani w nim ładnie, nu, zajdź pani przymierz". Ludzie znali się po imieniu, zarówno z miasteczka, jak i z okolicznych wsi. 
Wszyscy wiedzieli, że najtaniej kupią buty, sandały na "słoninie" u Sołomki, on da kredyt i nie oszuka, łańcuchy, kłódki, łopaty u Bekensztejna, ten na kredyt nie sprzeda, ale towar pewny; u Kagana w sklepie dostaną wszystko, bo Owsiej, który żyje z Icykową (wdową po bracie Icyku) i na kredyt da, i pieniądze pożyczy w pilnej potrzebie. Jak już się zrobi zakupy, to można zajść na róg do Lipczykowej po wino i śledzia, nigdy miejsca tam nie zabraknie, chociaż w czwartki po udanych targach, kiedy sprzedający i kupujący piją "litkup", bywa ciasno i gwarno. 
Wśród właścicieli sklepów niewiele było Polaków, ale za to byli to obywatele szanowani, na przykład pan Zarzycki, który miał duży sklep towarów kolonialnych w centrum miasteczka, pan Kieraszewicz, który prowadził piekarnię i sprzedaż pieczywa, czy też pan Budrewicz, który prowadził masarnię i sprzedaż wędlin.
Drugą grupą szanowanych obywateli byli rzemieślnicy. Oni na bieżąco pokrywali zapotrzebowanie na usługi zarówno mieszkańców miasteczka, jak i pobliskich wsi. Byli to kołodzieje, stolarze, kowale, dekarze, garbnicy, szewcy, krawcy, masarze itp. Wśród rzemieślników również toczyła się konkurencja, bo np. pracowni stelmaskich było 3, krawieckich 4, każdy z nich miał wyrobioną markę i swoją klientelę, a jak się udało odbić koledze klienta, to się cieszył.
Kołodzieje, stolarze i inni rzemieślnicy nadmiar towaru dwa razy do roku, 29 czerwca oraz 4 marca, mieli szansę sprzedać na bazarze w Wilnie. Były to tradycyjne targi "Pietruki" i "Kaziuki", jako że odbywały się w dniu ich patronów. Już parę dni przed targami ciągnęły do Wilna wozy załadowane drewnianymi kołami, obodami do kół. Za nimi jechały drabiniaste wozy z dębowymi beczkami do kiszenia kapusty i ogórków, dalej dzieże różnej wielkości do ciasta i na chleb, wiadra, drewniane, ceberki, cebrzyki, zabawki drewniane, konie na biegunach, stosy kwiatów z drewna, świętych figurek, glinianych gwiżdżących kogucików i duże kosze z obwarzankami; te najlepsze były ze Smorgoni. Wszystko to gromadziło się na dużym placu Łukiszczanym (od dzielnicy Łukiszki). Sam targ różnorodnością towarów nie ustępował bazarom bliskowschodnim typu "suk". Targi o cenę trwały od rana do wieczora, a i pilnować się trzeba było, bo doliniarze mieli pełne ręce roboty.
Trzecią grupę mieszkańców tworzyli chłoporobotnicy. Byli to przeważnie chłopi małorolni (od 1 do 2 ha ziemi), którzy uprawiali swoją rolę, a także brali w "arendę" ziemię bogatszych rzemieślników, uprawiając ją za połowę plonów. Dorabiali również (przeważnie zimą) jako najemni robotnicy z koniem: wywózka drzewa z lasu, budowa drogi i inne dorywcze prace, bez stałego zatrudnienia. Przemysł w miasteczku nie istniał, bo Wilno było za daleko. Do Wilna dwa razy dziennie jeździł autobus, z którego korzystali ludzie miejscowi.
Tak jak w typowo kresowym miasteczku, mieszkańcy stanowili mieszaninę narodowości; największą grupą byli Polacy, potem Żydzi, trochę tzw. burłaków – podobno jeszcze za cara osadzono ich tutaj na ziemi powstańców polskich i litewskich – i pojedyncze rodziny Tatarów i Litwinów. Wszyscy żyli w zgodzie, a nawet w przyjaźni, kultywując swoje zwyczaje i wyznając swoją wiarę. 
Naturalnym obrazkiem były modły Żydów w jarmułkach i białych chałatach w bożnicy, basowe śpiewy diaków w cerkwi, a na Boże Ciało procesja katolików przez całe miasteczko. Każda z tych narodowości miała swój cmentarz, świątynię i swoje święta, a świąt było dużo. Wszyscy obchodzili święta katolickie – państwowe, a dodatkowo – każdy swoje. Mieliśmy z tego uciechę, bo wymiana wypieków między zaprzyjaźnionymi rodzinami była zwyczajem, jedliśmy więc smakołyki w święta nasze i rosyjskie (2 tygodnie później), a macę – w święta żydowskie.
Katolickie święta w naszej rodzinie obchodzono bardzo uroczyście. W każdą niedzielę matka wstawała wcześnie jak co dzień, przygotowywała śniadanie w piecu, czasami pomagał matce któryś z ojca uczniów. Ojciec prowadził pracownię stelmacką i zawsze było ich paru, kilku czeladników i nas dzieci pięcioro. 
Do jedzenia siadali wszyscy przy dużym prostokątnym stole: ojciec, matka i "czeladź". Na śniadanie w niedzielę najczęściej były bliny z "pomoczą", inaczej placki z mąki gryczanej lub żytniej na rozczynie (zakwasie) chlebowym, maczane do tłuszczu ze skwarkami. Dla nas był to przysmak, a dla matki – mitręga z przygotowaniem dla całej "czeladzi" tylu placków.
Po śniadaniu ojciec długo się szykował: czyszczenie butów (musiały lśnić jak lusterko), odświętne ubrania, golenie, mycie się, a jak już był gotów, to zawsze denerwował się, że mama nie może zdążyć ze sprzątaniem i ubieraniem się. Oboje chodzili na sumę na godzinę 11. My nie mogliśmy wytrzymać tak długiej mszy, więc chodziliśmy na 9, tym bardziej, że w tę samą porę chodziło też wojsko, a my musieliśmy iść razem z wojskiem, bo było na co popatrzeć. Już o godzinie 8.30 słychać było tarabany orkiestry wojskowej, która na czele kompanii żołnierzy KOP maszerowała do kościoła. Wybiegaliśmy wówczas z domu na spotkanie z wojskiem, aby razem iść do kościoła. 
Nasz KOP był naszą chlubą, te piękne zielone mundury, okrągłe czapki z okutymi daszkami i błyszczące karabiny robiły na nas wrażenie siły i pewności, każdy z chłopców im zazdrościł, bo też chciałby być takim żołnierzem – obrońcą granic Polski. Dla nas to byli bohaterowie, którzy wywalczyli niepodległość Kraju.
Zarówno w domu jak i w szkole wychowywano nas w kulcie Józefa Piłsudskiego. Rodzice doskonale pamiętali niewolę pod zaborem Rosji, akcję Piłsudskiego pod Bezdanami (6 kilometrów od Niemenczyna), przeżyli nadzieję na wyzwolenie w czasie I wojny światowej, a następnie kilkakrotne przejście frontu w wojnie polsko-bolszewickiej. Po każdym przejściu bolszewików następował terror Armii Czerwonej. 
Ucierpiała prawie każda rodzina. Wuja mego zabrano z koniem na tzw. "podwodę" i nigdy już nie wrócił, do dziadka strzelano i został na całe życie kaleką. Dla nas słowo "bolszewik" znaczyło coś bardzo złego, to samo dotyczyło Moskala, chociaż nasi sąsiedzi Rosjanie to nie byli ci źli Moskale, mimo że też się wsławili rozbojem.
Wrogiem numer 1, który czyhał na naszą niepodległość, był Moskal-bolszewik, pokazywany w "Rycerzu Niepokalanej" i innych tygodnikach w czapce budionowskiej i nadzianym "sztykiem" na karabin. To był symbol "sowieckiego raju".
Ale teraz inny wróg zagroził, napadł bez wypowiedzenia wojny. Hitler chce zabrać nam Gdańsk, chce odepchnąć nas od morza, ale przecież my się nie damy, mamy wojsko, samoloty i naszą piękną kawalerię. Wydawało się nam, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi. Byliśmy pełni wiary, bo przecież z nami jest Anglia i Francja, nie jesteśmy sami, słyszało się to wszędzie.
Prawie wszyscy w wieku od 20 do 45 lat dostali karty mobilizacyjne; jedni musieli natychmiast zgłosić się do wojska, inni w terminie późniejszym. Ojciec został wezwany na posterunek w nocy, przydzielono mu tam paczkę kart mobilizacyjnych. Musiał je rozwozić po wsiach naszej gminy, ponieważ miał swój własny rower.
Pamiętam stryjenkę, która z płaczem opowiadała matce, że stryj nawet nie pożegnał się, kiedy otrzymał kartę mobilizacyjną, podczas orki – zostawił konia w polu, nie zmienił ubrania, pobiegł na punkt zboru, tłumacząc żonie, że Ojczyzna w niebezpieczeństwie – wtedy nie było to pompatyczne.
Powoli wojsko przewaliło się przez Niemenczyn. Czekaliśmy zwycięstwa. Skakaliśmy z radości, kiedy 4 września wojnę Niemcom wypowiedziała Francja, a potem Anglia, wtedy byliśmy już pewni zwycięstwa. Związek Sowiecki, mimo zawarcia sojuszu Ribbentrop-Mołotow, nie rozpoczął żadnej akcji.
Ale zaczęły nadchodzić trwożne wieści z frontu. Niemcy rzucili na Polskę dywizje pancerne, samoloty bombardują miasta, strzelają do uciekającej ludności cywilnej. Podobno front przełamany i hordy niemieckie szybko posuwają się na wschód, ale Westerplatte jeszcze się broni, podaje tragicznym głosem Umiastowski. O akcji Anglii i Francji nic nie słychać.
Na wieży naszego kościoła urządzono wojskowy punkt obserwacyjny z syreną, który w razie nalotu miał ostrzegać ludność cywilną. Niepokój i trwoga udzieliły się mieszkańcom. Podobno Niemcy puszczają gaz, zatruwają studnie, rzucają zabawki, które rozrywają się przy dotknięciu. Takie wiadomości były rozsiewane wśród ludności, podobno przez piątą kolumnę. Złapano w pobliżu kilku szpiegów niemieckich. 
Aż pewnego dnia jęki syreny i u nas ogłosiły alarm. Ludzie zaczęli uciekać z domów. Z początku słychać było tylko warkot samolotów, a potem dalekie wybuchy bomb. Bombardowali Wilno. Wojna doszła już do nas.
Nazajutrz matka wysłała nas na wieś do cioci Zosi. Obawiała się, że Niemenczyn mogą bombardować. Niedługo byliśmy na wsi; już 17 września przyjechał po nas ojciec. Puszczono plotkę, że wojna się skończyła, a Hitler zabity. Tłumy mieszkańców skandowały wieczorem na ulicy, ciesząc się z końca wojny. Dziwnym wydało się przemówienie komendanta policji na rynku. Nawoływał do spokoju, solidarności społecznej, powołał się na patriotyzm mieszkańców w każdej sytuacji politycznej, po czym cała policja załadowała się na samochód i dokądś wyjechała.
Niepokój zaczął targać mieszkańcami, bo jednocześnie zaczęto szeptać, że Sowieci napadli na Polskę, przekroczyli granice i jutro mogą być u nas, że Hitler nie jest zabity, wojna trwa dalej i że może zakończyć się naszą klęską. Nastrój ludności przechodził od entuzjazmu do rozpaczy. Wieści dochodziły coraz gorsze. Wojska w miasteczku już nie ma, policja wyjechała w kierunku granicy litewskiej, a rząd podobno uciekł do Rumunii. Ale Warszawa jeszcze się broni. Jak długo?

Okupacja sowiecka

W nocy obudziły mnie głosy rodziców: 
– Idź po Franciszkową – mówiła matka głosem niecierpliwym.
– Teraz, w nocy? Przecież wszystkie ulice zapchane są sowieckimi czołgami, jak przejdę przez most, nie możesz zaczekać? – gderał ojciec ubierając się.
Leżałem z głową wtuloną w poduszkę, bojąc się podnieść. Pojękiwania matki budziły we mnie niepokój, a nawet strach. Z ulgą odetchnąłem, kiedy wrócił ojciec z "babcią" Franciszkową. Nazywaliśmy ją babcią, bo często przychodziła pomagać mamie w gospodarstwie domowym, traktowała mamę jak córkę, a nas jak wnuki. Babcia była już stara, ale ile miała lat – nie wiadomo; pamiętała powstanie 1863 roku i często nam opowiadała o powstańcach, o walkach z Kozakami w okolicy, a później o represjach wprowadzanych przez Rosję w stosunku do Polaków. 
Z Moskwy wtedy przysłano do Wilna gubernatora – Murawiowa, który na ulicach miasta wystawiał szubienice, wieszano na nich powstańców dla odstraszenia ludności, stąd też nazywano go "Murawiow-wieszatiel". W szkołach i na ulicach zabroniono mówić po polsku. Wtedy też mego pradziadka Sienkiewicza za pomoc powstańcom zabrano do wojska na 25 lat, a drugiemu, Łońskiemu, skonfiskowano majątek i zesłano na Sybir, skąd już nie wrócił.
Żaden poród w okolicy nie odbył się bez babci Franciszkowej, a rękę miała szczęśliwą. Babcia kazała ojcu przygotować gorącą wodę i spokojnie pocieszała matkę. W pewnej chwili usłyszałem "plask" i krzyk dziecka.
– No, widzisz, kotulu, masz znowu syna, to już czwarty, na czołgach przyjechał, ale nie martw się, tylko ochrzcić trzeba prędko, bo czas niespokojny – mówiła babcia.
Huk ruskich czołgów i warkot ciągników z armatami wdzierał się do spokojnych domów miasteczka. Matka popłakując z trwogą patrzyła to na dziecko, to na okno.
– To znowu bolszewicy, urodziłeś się w niewoli, synu, jaki będzie twój los, jaki los będzie nasz? – mówiła matka, karmiąc piersią mojego nowo narodzonego brata. Dziwiłem się matce, że tak boi się bolszewików Prawda, że armaty i czołgi mają, ale Piłsudski ich pobił i wygnał z Polski przed 20 laty, to i teraz pobijemy, niech tylko Anglia i Francja załatwią Niemców.
Przez parę dni przed naszymi oknami czołgi, ciągniki na gąsienicach, samochody ciężarowe z krasnoarmiejcami sunęły na zachód, gdzieniegdzie zjeżdżały z drogi i całymi dniami naprawiano je, bo dziwnie często im się psuły.
Opowiadano o walkach z bolszewikami pod Grodnem, o potyczkach pod Wilnem, gdzie spalono kilka czołgów, ale wielkich bitew z wojskami sowieckimi nie było. Podczas potyczek Sowieci nie brali naszych oficerów do niewoli – rozstrzeliwali ich na miejscu.
Niemenczyn zaroił się obcym wojskiem. Komisarze na czołgach organizowali "mityngi". Ludzie miejscowi gromadzili się, aby coś więcej usłyszeć o "raju bolszewickim". Jedni z ciekawością, inni z nienawiścią i strachem, natomiast grupy burłaków i Żydów witały ich z radością. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego Żydzi, którym powodziło się u nas w Polsce bardzo dobrze, w których rękach był cały handel, tak się cieszą z naszej klęski i przyjścia bolszewików. W większości polskich domów była jednak żałoba i strach. Znano bolszewików z 1920 roku, nie spodziewano się więc, że będą teraz inaczej się zachowywać.
Komisarze rozprawiali, że "pańska Polska" upadła, a rząd zdradził naród, uciekając z zagarniętym bogactwem do Rumunii, że skończyła się eksploatacja robotników przez "polskich panów". Teraz robotnik będzie panem (kto był nikim, ten będzie wszystkim). Władza sowiecka jest władzą ludu. Domy, majątki będą odebrane polskim "burżujom" i oddane biednym. Trzeba powiedzieć, że niektórym ta agitacja się podobała i słuchali z zainteresowaniem. Wieczorem rozlegał się śpiew krasnoarmiejców: śpiewali rosyjskie piosenki "Katiusza" i "Sziroka strana maja rodnaja".
U nas w domu nastrój był minorowy, matka popłakiwała, ojciec był zajęty w pracowni, ale też trochę niespokojny, my, dzieciarnia, ciekawi, co to za bolszewicy. Podchodziliśmy ostrożnie do czołgów i patrzyliśmy z zazdrością, żałując, że nasze wojsko nie miało takiego uzbrojenia, bo gdyby miało, to na pewno by zwyciężyło.
Wieczorami zbierali się u nas sąsiedzi Polacy, dzieląc się wiadomościami zdobytymi od wracających z wojny naszych żołnierzy. Opowiadali, że wielu oficerów-dowódców odebrało sobie życie, bo nie chciało iść do niewoli, że na froncie niemieckim, mimo druzgocącej przewagi Niemców w broni pancernej i lotnictwie, nasi stawiali opór na Westerplatte, w Warszawie, próbowali zbudować linię obronną we wschodniej części Polski w oczekiwaniu na front zachodni z udziałem Francji i Anglii, ale 17 września 1939 roku rozwiał ich nadzieje.
Powtórzyła się historia: zdradziecki napad z dwóch stron tych samych wrogów otworzył drogę do czwartego rozbioru Polski. Dalszy opór był już niecelowy. Żołnierze dostali rozkaz niepodejmowania walki z wojskiem sowieckim. Duża część wojska przeszła przez granicę rumuńską i tam została internowana, inni przekradali się dalej, chcąc dostać się do Francji, aby walczyć, jeszcze inni zdali broń, poddając się do niewoli sowieckiej. Tu Sowieci przeprowadzali selekcję patrząc na ręce: jeżeli były odciski na dłoniach, to znaczy, że robotnik i można go zwolnić, brak odcisków świadczył natomiast, że to pan-biełoruczka. Tych pędzono do niewoli, wielu z nich trafiło do Katynia.
W miasteczku zaczęto już mówić, że NKWD przygotowuje listę Polaków do wywózki na Sybir. Na liście tej rzekomo znajdują się rodziny policjantów, leśniczych, gajowych, urzędników gminnych i innych bogatszych i szanowanych obywateli. Niektórzy z nich już nie spali w domu. 
Zaprzyjaźniony z ojcem Żyd Azik – kowal, który kolaborował z Sowietami, przestrzegał ojca, że my również jesteśmy przewidziani do wywózki. Odtąd noce były już niespokojne. Każdy warkot przejeżdżającej w nocy ciężarówki budził rodziców; czy to już po nas przyjechali, czy jeszcze nie? W sklepach od dawna nic nie można było kupić. Jeżeli ktoś wcześniej nie zrobił zapasu soli lub cukru, to teraz mógł je dostać tylko w drodze wymiany, to samo dotyczyło innych produktów żywnościowych.
Szkoły były jeszcze zamknięte, a władzę w miasteczku sprawowało NKWD z miejscowym "marginesem" społecznym oraz Żydami, którzy od razu utworzyli milicję obywatelską i chodzili po miasteczku z czerwonymi opaskami i karabinami na ramieniu, powołano również "komisarzy" do pilnowania porządku, wydawania legionistów i pomocy NKWD przy sporządzaniu list do wywózki. 
Takimi komisarzami byli nasi sąsiedzi – Rosjanie-"starowiercy", niegdyś prześladowani przez Rosję. Byli naszymi przyjaciółmi, na granicy naszych ogrodów mieliśmy wspólną studnię, oni często bywali u nas, rzadziej my u nich, ale nasze rodziny żyły w zgodzie. Okazało się, że oni przez wiele lat byli szpiegami sowieckimi, czym teraz sami się chwalili, a my traktowaliśmy ich przedtem jak przyjaciół.
(Cdn.)

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Wilno po polsku
Pejzaż Wilna. Wędrówki fotografa w słowie i w obrazie

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie