Kiedy w marcu 1955 roku garstka patriotycznie nastawionej młodzieży zdecydowała powołać w Wilnie do życia pomyślany dla krzewienia ojczystego folkloru zespół "Wilia", mający dowodzić naszego niezłomnego trwania wbrew przeciwnościom pojałtańskich realiów, na równi z pieśnią jego repertuar uformowano też z tańców. W wielkim pragnieniu przybliżenia widzom niepowtarzalnego piękna: poloneza, mazura, krakowiaka, kujawiaka, oberka, w których na przeciągu długich wieków niczym w zwierciadle przegląda się dusza narodu.
To wstępne i dalsze "roztańczanie" "Wilii" nieodłącznie się kojarzy z nazwiskiem legendarnej choreograf Zofii Gulewicz oraz z całą plejadą jej wspaniałych podopiecznych, takich chociażby jak: Zofia i Jan Kuncewiczowie, Zdzisław Tuliszewski, Franciszek Kowalewski, bracia Ryszard, Tadeusz i Czesław Litwinowiczowie, Krystyna Kusz-Bogdanowicz, Helena i Roman Rotkiewiczowie, Halina Danuta Kostecka- Szulska, Danuta Mieczkowska-Kowalczuk, Lidia Norejko-Wojtkiewicz, Henryk Kasperowicz, Stanisław Michalkiewicz.
Że "Wilia" potrafi nadal równie imponująco jak poprzednicy krzesać hołubce w mazurze albo dostojnie poloneza wodzić, licznie zgromadzeni widzowie mogli po raz kolejny się przekonać podczas mającego miejsce 21 listopada ubiegłego roku koncertu galowego z okazji diamentowych godów zespołu. Co więcej, by zaakcentować ową pokoleniową ciągłość, w pewnym momencie jego program zestrojono tak, że na scenie zawirowało naraz aż 36 (!) par: starsi i młodsi wiekiem weterani oraz aktualny skład reprezentacyjny.
Dla obecnej choreograf Marzeny Suchockiej wybiła wtedy godzina prawdy, na ile potrafiła scalić taką "masówkę" w jedno. Wstrzymała więc oddech, a ulgę poczuła dopiero wówczas, kiedy wypełniona po brzegi widownia zatrzęsła się od braw na potwierdzenie udanego występu.
Nie potrafi dziś zliczyć pani Marzena, ile tych występów miała na swym tanecznym "liczniku". Ten został bowiem uruchomiony już w wieku lat 7 w uczniowskim zespole "Wilenka", przypisanym Wileńskiej Szkole Średniej im. Władysława Syrokomli, gdzie zresztą uczyła się od klasy pierwszej do matury. A równolegle z pobieraniem wiedzy przez lat 10 ochoczo uczęszczała na próby, szlifując wirowanie w przeróżnych układach.
Znaczone otrzymaniem świadectwa dojrzałości rozstanie ze szkołą bynajmniej nie stanowiło rozbratu z tańcem ludowym, gdyż, będąc jeszcze w klasach starszych, z wielkiej potrzeby serca wraz z kolegami i koleżankami z ławek zasiliła w roku 1991 szeregi "Wilii". Mimo ostrej konkurencji, jako że uczynili to naraz około 40-osobowym gronem, już po roku znalazła się w podstawowym jej składzie. Obdarzona szczęściem skorzystania z nieocenionych uwag pani Zofii Gulewicz, która, choć ze względu na wiek i na stan zdrowia już nie dzierżyła choreograficznego steru, wciąż służyła podczas prób jakże cennym głosem doradczym.
Odtańczyła w "Wilii" lat całych 15. I mogłaby z powodzeniem czynić to nadal, ale akurat następowała gruntowna pokoleniowa "zmiana warty", pustosząca zgraną pakę tych, z kim sprzed półtorej dekady tu się znalazła. Powiedzenie "dość" wcale nie oznaczało jednak zerwania z Terpsychorą, która na dobre wzięła ją w swe władztwo. Pomyślnie ukończone w roku 1998 pomyślane dla instruktorów zespołów polonijnych 3-letnie studia w Lublinie ubogaciły ją w wiedzę o polskim tańcu ludowym, stając się niezwykle ważnym probierzem choreograficznego wtajemniczenia. Co niebawem znalazło praktyczne wcielenie w założeniu i prowadzeniu na równi z tańczeniem w "Wilii" przez lat 8 na prośbę ówczesnej nauczycielki szkoły na stołecznej Lipówce Stefanii Kuźmo uczniowskiego zespołu. I – jak się później okazało – stanowiło dobrą przygrywkę do objęcia w roku 2004 choreograficznego steru "Wilii" w pracy z młodszymi jej adeptami.
Nastąpiło to w niezwykle odpowiedzialnym okresie – na rok przed jubileuszem półwiecza istnienia zespołu, będącego takoż znakiem do gruntownego odnowienia składu. Na stosowny apel zgłosiło się około 60 osób chętnych tańczenia, a tak masowy napływ spowodował utworzenie nawet dwóch grup. Pieczę nad nimi miała roztoczyć właśnie pani Marzena, by wraz z prowadzącą skład reprezentacyjny Jolantą Nowicką godnie tanecznie oprawić uroczystą galę koncertową z "pięćdziesiątką" w tle. Nie ukrywa, że kosztowało to je sporo wysiłku. Wyszły jednak obronną ręką, a plamy bynajmniej też nie dali prowadzeni przez nią nowicjusze.
Dziś – to właśnie oni, ci z naboru roku 2004, są pierwszymi tanecznymi numerami "Wilii". Co prawda, zostali ostro zdziesiątkowani przez czas i wszelakie okoliczności losu, czego dowodem, że z multum chłopaków i dziewcząt, jakich przyprowadzili wtedy do zespołu ich rodzice albo starsze wiekiem rodzeństwo, zostało zaledwie 16. Tych najtrwalszych i najtwardszych. Tych, komu taniec ludowy stał się wielką przygodą i do reszty wypełnił życie.
Pozwolą szanowni Czytelnicy, że w dowód szacunku wymienię ich z imion i nazwisk. Są to więc: Mirosław Marszewski, Aleksander Sudujko, Ewa Jurgielewicz, Tomasz Chszczanowicz, Łukasz Kamiński, Agnieszka Grzebiańska, Honorata Markiewicz, Paulina Zakrewska, Adam Stankiewicz, Dominik Rynkiewicz, Marta Sokołowska, Ewa Prokopowicz, Robert Skrobotowas, Ewelina Brasel, Agata Zubok i Joanna Pietkiewicz, a prawie wszyscy, mając na swym koncie po trzy udziały w koncertach, znaczących jubileusze lat 50., 55. i 60., wymownie współtworzą współczesną historię "strumieni rodzicy".
Tych 16 "weteranów" w obecnym podstawowym składzie uzupełnia prawie drugie tyle ich młodszych stażem kolegów oraz koleżanek, którzy dołączyli w pojedynkę albo mniejszymi grupkami. Obok Jakuba Kutysza, Roberty Masewicz, Wiesława Łapina, Bożeny Czepułkowskiej, Ernesta Szabłowińskiego, Jowity Klimaszewskiej, Arnolda Sadkevičiusa, Beaty Gajduk, Kingi Kamińskiej i Izabeli Maksymowicz jest w tym gronie też najmłodsza, ledwie 16-letnia Marta Chmielewska – uczennica klasy 10 wileńskiej "Syrokomlówki", coraz pewniej czująca się w dorosłym gronie, gdyż mająca za sobą już drugi występ w ubiegłorocznym jubileuszowym koncercie z okazji diamentowych godów zespołu. Mówi, że – owszem – miała wtedy tremę, choć zaraz głośno się zastanawia, czy takowa nie trapi też za każdym razem zawodowo krzeszących hołubce.
Wymieniam i jednych, i drugich gromadnie a nie parami, jak zwykli stawać przed widzem. Jeśli ten ma mi to za złe, śpieszę na usprawiedliwienie donieść, że pary w "Wilii" obecnej bynajmniej nie są czymś stałym tylko ruchomym. Innymi słowy, w różnych tańcach partner niekoniecznie musi mieć tę samą partnerkę bądź odwrotnie. I wcale z tego powodu nie utyskują. Wręcz przeciwnie: zgodnie mniemają, że poprzez taką wymienność wzajemnie się dopełniają i ubogacają, a też na wypadek, gdyby ktoś jeden lub jedna z powodu nagłych przyczyn nie mógł wystąpić, będą w stanie dosłownie na poczekaniu wypełnić lukę kimś innym bez szwanku dla całego układu tanecznego.
Gdy się tak wymieniają wedle każdy z każdym, tworzą się jednak pary wolą Kupidona powodowane. Wieść gminna niesie, że takowych w aktualnym tanecznym składzie jest 5-6, które wpadły sobie w oko na tyle, że myślą serio o założeniu rodzin, co rokuje istne rozwiązanie wora z weselami. Zresztą, mariaże "samych swoich" nie są wcale dla "Wilii" nowiną. Za 60 lat jej istnienia można się pogubić w liczeniu tych, kogo właśnie zespół sprowadził na ślubne kobierce. A nie muszę zapewne mówić, iż są to rodziny o mocnych polskich kręgosłupach: bez wahania oddające swoje pociechy do polskich szkół, wierne językowi, wierze i tradycjom przodków.
Zważywszy status artystów amatorów, nie może od nich choreograf żądać, by byli na każde zawołanie. Mają przecież swoje życie prywatne, mimo młodych lat – problemy i kłopoty, nierzadko swoje rodziny, a co za tym idzie – matczyne lub ojcowskie obowiązki, naukę w szkołach bądź na uczelniach wyższych. Przychodząc trzy razy tygodniowo, a kiedy mają jakiś poważniejszy występ, nawet częściej na próby, zdobywają się na nie lada wyrzeczenia, składają w ofierze swój czas. Otrzymują w zamian jednak tak coś dla nich ważnego, jak płynącą z wirowania w polonezie, mazurze czy krakowiaku olbrzymią radość. Którą to radością chcą dzielić się z widzami.
To nic, że widzącymi ich najczęściej w pięknych galowych strojach i z pewnością dalece nie zawsze uzmysławiającymi, ileż to potu trzeba wylać, powtarzając zda się w nieskończoność poszczególne ruchy i figury, a po czym zsynchronizować je w zgodną całość, czego synonimem – klasa zespołu. Jeśli o tę klasę idzie, mają świadomość, jak wysoko podnieśli "poprzeczkę" ich poprzednicy i poczuwają się do obowiązku bycia godnymi ich spadkobiercami.
Nie są w posiadaniu magicznej różdżki, za jakiej skinięciem przyszłaby od zaraz perfekcja. Tę osiąga się na próbach. Prowadzonych obecnie w nieco gorszych warunkach niż miano te w czasach, kiedy przystanią "Wilii" był Republikański Pałac Związków Zawodowych na stołecznej górze Bouffałowej. Tam można było przecież korzystać z sali z drążkami i dookolnymi lustrami, czyli idealnie wyposażonej, by ćwiczyć to, co się zwie klasyką każdego tańca.
Im taki luksus jest obcy. By nie tracić poczucia sceny, raz tygodniowo szlifują kunszt na tej położonej w sali Domu Kultury Polskiej, dwa razy natomiast gromadzi ich zlokalizowana na Antokolu Wileńska Szkoła Średnia im. Joachima Lelewela. Tu piątkami miejscem prób jest aula, a niedzielami – sala sportowa, gdzie mają do dyspozycji chociaż drążki. Nie narzekają jednak, pomni słynnego Mickiewiczowskiego: "A ze słabością łamać uczmy się za młodu"…
Przyszli do "Wilii" różnymi drogami. Nim tu trafili, prawie wszyscy zaliczyli dłuższe lub krótsze występy w licznie działających przy naszych szkołach zespołach i zespolikach, bratali się z tańcami młodzieżowymi lub towarzyskimi, zdobywając podstawy wiedzy o plastyce ruchu. Inni natomiast, minąwszy się z takowym wstępnym przygotowaniem, musieli na próbach zdwajać wysiłek, by dotrzymać kroku kolegom. Dobrodusznie zresztą do tego przez nich zachęcani i wspierani radami. Taniec bowiem ma tę wspaniałą zaletę, że w magiczny wręcz sposób przerzuca wspólnotowe pomosty. Za tych kilkanaście lat bycia ze sobą stali się więc zgodną rodziną o splotach zdecydowanie trwalszych nad wspólne próby i występy koncertowe. Mniemają przeto zgodnie, że przyjaźniom, jakie im się tu zawiązały, dochowają wierności na resztę życia. I nisko w pas się kłaniają przed uważaną za rodzicielkę panią Marzeną, która prócz cierpliwego tanecznego wtajemniczania nie skąpi wysiłku i pomysłów, by tworzyli możliwie najtrwalszy zlepek bratnich dusz.
Dla nich – rozmiłowanych do reszty w tańcu – "Wilia" jest przecież czymś jakże pojęciowo szerszym niż li tylko miejscem, gdzie mogą dawać tej miłości upust. "Wilia" – to wypróbowana przez czas wyspa polskości, na której bynajmniej nie czują się rozbitkami, myśląc i czując w bliźniaczo zbieżny sposób. Wody w usta nabrać i oblać się rumieńcem wstydu winni zatem w tym miejscu ci wszyscy w Macierzy, którym bratanie się młodych ludzi z tańcami ludowymi widzi się w XXI wieku jako staroświecka "cepeliada". Niech tak mniemający oszczędzą ironii i nie ubliżają tym wszystkim, kto czuje wielką dumę z możliwości wdziewania strojów, koniecznych przy polonezie albo krakowiaku, wyróżniających nas – jako potomków legendarnego Lecha – pod każdą szerokością geograficzną.
Duma, z "Albośmy to jacy tacy / Ino chłopcy krakowiacy" w sposób szczególny rozpiera "wiliowców", gdy wraz z rodakami zewsząd przybyłymi koncertują, reprezentując nas – Litwie przypisanych, na Światowych Festiwalach Polonijnych Zespołów Folklorystycznych w Rzeszowie, gdzie indziej w Polsce albo nawet poza nią. Nie ukrywają, że te dalsze wojaże dla nich – chłonnych świata są szczególnie atrakcyjne. Tak się szczęśliwie składa, że raz do roku w okresie letnim, znakiem dziękczynienia za żmudny trud w próby wkładany, kierownictwo zespołu funduje swym chórzystom i tancerzom koncertowo-wypoczynkowe tournee po Europie. W ramach takowych próbkę artystycznego kunsztu dali na scenach Czech, Bułgarii, Macedonii, Węgier, Chorwacji, Grecji. Teraz są już myślami przy planowanym na koniec lipca wyjeździe do Włoch, by nasycić wzrok lazurem tamtejszego nieba, wygrzać się w słońcu i zażyć kąpieli w Adriatyku.
Są jakże inaczej młodzi niż ich rówieśnicy, preferujący przesiadywanie długimi godzinami przed telewizorami, nie widzący świata za telefonami komórkowymi, smartfonami i innym cudami-dziwami postępu technicznego, nachalnie serwowanym przez XXI wiek, a czyniącymi poniekąd z człowieka ich zakładnika. Ci, kto tworzy obecny taneczny wizerunek "Wilii", zdecydowanie przedkładają nad bierność aktywne obcowanie z codziennością.
Czasem wręcz nie do wiary intensywne, czego klasycznym przykładem może służyć wspomniany 19-letni Łukasz Kamiński, którego jest pełno wszędzie na tyle, jakby występował w kilku osobach. Póki w roku ubiegłym zrobił maturę, startował (z powodzeniem zresztą!) w konkursach recytatorskich "Kresy" i im podobnych, znalazł się wśród laureatów Olimpiady Literatury i Języka Polskiego, kilka lat temu wygrał jedną z edycji organizowanego przez Radio "Znad Wilii" konkursu "Szkoła Radiożerców", nie stroni od gry w zespołach estradowych i występów w Polskim Studiu Teatralnym, wdziewa mundur z Szarą Lilijką, by dwoić się i troić w harcerstwie, uznając za swój obowiązek udział w dorocznej patriotycznej sztafecie w Dniu 11 Listopada z Zułowa – rodowego gniazda Marszałka Józefa Piłsudskiego – do kwatery żołnierskiej na wileńskiej Rossie, wraz z innym "wiliowym" przyjacielem – Aleksandrem Sudujko jest ministrantem wileńskiej parafii św. Jana Bosco. Ów natłok wszystkiego uzupełnia jednoczesną nauką na dwóch uczelniach: na Uniwersytecie Wileńskim studiuje filologię włoską, a na Wileńskiej Filii Uniwersytetu Białostockiego – europeistykę. No, i rzecz jasna – "Wilia", z którą związany jest już od lat 12, służąc dobrym przykładem siostrom – starszej Kindze, ćwiczącej razem w podstawowym składzie, oraz młodszej Elizie, zgłębiającej na razie tajniki tańca w prowadzonej przez Beatę Bużyńską grupie przygotowawczej.
Windując na piedestał Łukasza, łapię się na myśli, że tego zaszczytnego miejsca godzien jest każdy, kto niczym drobny strumyk wlał się w artystyczny nurt "strumieni rodzicy". Z tańcem w "Wilii" sprzęgają przecież naukę na uczelniach wyższych, wspieraną czasem równolegle pracą. Tą społeczną również. Michał Mackiewicz – prezes Związku Polaków na Litwie może liczyć na pomoc niezwykle aktywnych członków koła ZPL "Wileńska Młodzież Patriotyczna" – Mirosława Marszewskiego, Aleksandra Sudujko, Wiesława Łapina czy Jakuba Kutysza, kiedy trzeba udać się do wspomnianego Zułowa, by posprzątać tam teren, skosić trawę, polać kwiaty i zasadzone w Alei Pamięci Narodowej dąbki. Skoro o zaangażowaniu mowa, nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o przebywającej obecnie po raz wtóry na urlopie macierzyńskim Ewie Prokopowicz. "Po urodzeniu pierwszej pociechy wróciła do zespołu. Mam nadzieję, że teraz postąpi podobnie" – zauważa chcąca być dobrej myśli w tym temacie choreograf Marzena Suchocka.
W przypadku Eweliny Brasel – uroczej córy Renaty Brasel – dyrektor artystycznej, chórmistrz i dyrygenta zespołu w jednej osobie (i jak tu nie przywołać powiedzenia, że jabłko od jabłoni daleko nie pada!) owe zaangażowanie kopiuje niegdysiejszą decyzję pani Marzeny, by z tańcem złączyć się na całe życie. Idzie więc w jej ślady, będąc adeptką czteroletniego studium choreograficznego w Rzeszowie, pomyślanego dla tych spoza Polski, którzy chcą zgłębić tajniki polskiego tańca ludowego i narodowego. By się tak stało, już po raz trzeci z kolei uda się w lipcu na trzytygodniową sesję, przybliżającą do uzyskania za rok dyplomu choreografa. Będącego jak znalazł, o ile kiedyś wypadnie pośpieszyć z pomocą dalszego "roztańczania" artystycznej "strumieni rodzicy".
Zagadywani o swą dalszą przyszłość w zespole, moi mili rozmówcy raczej wolą minąć się z odpowiedzią. Każdy – oczywiście – chciałby tańczyć, dopóki nie zacznie trapić wiekowa zadyszka. Jak długo to może trwać? Nierzadko tą czasową cezurą odmierzają swój występ w koncercie jubileuszowym – początkowo w tym z okazji 65-lecia, a następnie być może i 70-lecia ukochanego zespołu, z którym w każdym calu się utożsamiają. Zdają jednak sprawę, że w odróżnieniu od kolegów-chórzystów, czeka ich zdecydowanie wcześniejsza "emerytura". Takie jest bowiem prawo dynamiki nad statyką i nic na to nie poradzisz.
Odpukują też w niemalowane na znak uniknięcia perturbacji zdrowotnych, na co szczególnie podatne są tak nieodzowne tancerzom nogi. Wystarczy bowiem w ferworze ognistego krakowiaka jakiś nieostrożny ruch, a stopa, kolano bądź ścięgna mimowolnie zechcą wykrzywić twarz grymasem bólu, jaki – o ile to się zdarza podczas koncertu – trzeba koniecznie ukryć przed widzem. Wie o tym dobrze chociażby Tomasz Chszczanowicz, któremu to się przytrafiło podczas wielkiej koncertowej gali z okazji diamentowych godów zespołu. Uskrzydlony entuzjazmem nie pozwolił się zamienić, występując w każdym (!) z numerów tanecznych. A potem była wizyta u lekarza. Na szczęście, z dość łaskawym jego werdyktem.
Obciążenie, kiedy w koncertach obowiązuje pełny program, zdolne jest przygnieść każdego poddanego Terpsychory. Owszem, przemienne występy chóru pozwalają na pewną regenerację sił i złapanie oddechu, aczkolwiek wszystko odbywa się w zawrotnym tempie. Mają przecież zdążyć otrzeć pot z czoła, prysnąć czymś znieczulającym na ewentualny drobniejszy uraz, dziewczęta poprawić makijaż, a wszyscy zmienić stroje (takowych notabene mają nie bagatela – około 20 różnych kompletów). Na odzyskanie pełnego oddechu mogą pozwolić dopiero wtedy, gdy pożegnalnie dygają się przed widownią.
Na obecny "wiliowy" taneczny repertuar składa się aż 45 różnych pozycji: polonezy, mazury, krakowiaki, oberki, walce, polki, suity żywieckie, opoczyńskie, kujawskie, a dla programowej okrasy – także pląsy litewskie. Pewien ich odsetek trafił do tzw. złotej zespołowej skarbnicy za sprawą nieodżałowanej Zofii Gulewicz, inne "wyreżyserowali" kolejni choreografowie. Nie wszystkie są oczywiście w użyciu. Choć – przyznać trzeba – zdecydowaną większość z nich ćwiczą na próbach przemiennie, w zależności od tego, co ich koncertowo czeka w najbliższej perspektywie, aczkolwiek co jakiś czas "odkurzają" też pozycje cokolwiek albo na dobre przyzapomniane.
Szykując się do ubiegłorocznego koncertu galowego z okazji 60-lecia istnienia zespołu, zdecydowali uraczyć wiernego widza meganiespodzianką – wystawieniem "Tańca chustkowego", który po raz pierwszy "Wilia" wykonała w roku 1965 dla uczczenia swego 10-lecia, a który był owocem współpracy z Państwowym Zespołem Pieśni i Tańca "Śląsk", skąd do pomocy naszej Zofii Gulewicz przybyła wtedy legendarna nauczycielka tańca Elwira Kamińska. Po raz drugi był na scenie w odległym roku 1991. Teraz zdecydowano odtworzyć go po raz trzeci.
Po tym, gdy obecna choreograf Marzenia Suchocka otrzymała stosowną zgodę (a jest konieczna, gdyż ten przepiękny układ taneczny, jako jedyny z polskich tańców wciągnięty na unikatową listę dziedzictwa kulturowego UNESCO, jest poniekąd własnością "Śląska") do Wilna z Koszęcina, gdzie wspaniały zespół ma swoją siedzibę, by podzielić się doświadczeniem, przyjechali choreografowie Sabina Szybka i Mario Maślaniec. I przyznać trzeba – amatorscy uczniowie, choć byli w wyraźnym niedoczasie, nie zawiedli renomowanych zawodowych nauczycieli. Podczas koncertowej gali wykonali go tak brawurowo, że nawet obecny na sali sam zastępca dyrektora "Śląska" Tomasz Janikowski nie szczędził słów podziwu. Ten hucznymi brawami skwitowała zresztą wypełniona po brzegi widownia.
Teraz na próbach "Chustkowy" bynajmniej nie poszedł w zapomnienie. Nie chcieliby bowiem, by znajdował się w repertuarze jedynie od święta do święta. Tym bardziej, że jest w układzie figur niezwykle wymagający, stąd do perfekcyjnego wykonania konieczny cierpliwy szlif.
Wizerunek roztańczonej "Wilii", zdążającej żwawym krokiem przez siódme dziesięciolecie swego istnienia, byłby dalece niepełny, gdyby pominąć grupę przygotowawczą, prowadzoną od lat czterech przez Beatę Bużyńską, podobnie jak Marzena Suchocka do reszty rozkochaną w folklorze. Do "Wilii" trafiła w roku 1987, mając za sobą tańczenie od klasy pierwszej w działającym przy Wileńskiej Szkole Średniej nr 29 (obecna im. Szymona Konarskiego) zespole "Świtezianka" z wielkim oddaniem prowadzonym przez wieloletnią tancerkę "strumieni rodzicy" Krystynę Kusz-Bogdanowicz, która zresztą namówiła swą podopieczną do tej decyzji. Nadspodziewanie szybko, gdyż już po roku debiutowała w jej składzie na scenie, a jeszcze po roku dostąpiła zaszczytu udania się do Rzeszowa na Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych, który wywarł na niej ogromne wrażenie. Na równi z maturą pomyślnie ukończyła też w Macierzy szkolenie, zwieńczone otrzymaniem dyplomu instruktora tańców ludowych.
Po pięciu latach odtańczenia w "Wilii", jako laureatka Olimpiady Literatury i Języka Polskiego, wybrała się pani Beata na studia polonistyczne do Warszawy, gdzie z mety zaciągnęła się do Zespołu Pieśni i Tańca Uniwersytetu Warszawskiego "Warszawianka". Po okresie w nim spędzonym pozostały naprawdę miłe wspomnienia, gdyż obok zgłębiania zespołowego kunsztu wraz z takoż pochodzącym z Litwy Jerzym Małyszko zostali w duecie trzykrotnymi mistrzami Polski w ojczystych tańcach w formie towarzyskiej.
Po powrocie do Wilna skierowała swe kroki ponownie do "Wilii", by występować przez kolejne pięciolecie. Koncert galowy z okazji jej półwiecza stanowił dobrą okazję do ustąpienia miejsca młodym, z czego też skorzystała. Ale że kochanego zespołu z życia wymazać się nie da, po dłuższym zastanowieniu się przystała na zgłaszaną przez Renatę Brasel i Marzenę Suchocką propozycję szkolenia dlań narybku.
Ma dziś w swej pieczy około 50 dzieciaków, a tak duża liczba chętnych tańczenia i różnice wiekowe skłoniły do utworzenia dwóch grup: pierwsza zrzesza tych najmłodszych z 5-letnią Małgosią Piotrowską włącznie, druga została natomiast pomyślana dla starszaków, liczących w górnym pułapie po 14-15 lat. Ćwiczenia odbywają się dwa razy tygodniowo: w środy – w auli szkoły, którą niegdyś sama ukończyła, czyli "u Konarskiego", a w soboty – w Wileńskim Gimnazjum im. Jana Pawła II.
Rośnie jej serce, kiedy widzi, jak wysiłek nie idzie na marne, jak zupełnie ruchowo nieokrzesane maleństwa łapią poczucie rytmu, coraz precyzyjniej wykonują wymagane figury, zestrajają się w zespół. Zdaje jednak sprawę, że ów narybek, o ile chce godnie w przyszłości zastąpić starszych kolegów, stanowiących obecnie pierwszy garnitur zespołu, czeka jeszcze ogrom pracy.
O drzemiącym wielkim potencjale dowiedli wszak podczas koncertu galowego z okazji 60-lecia "Wilii", kiedy też mieli swoją "minutę sławy", tańcząc w osiem par suitę sądecką oraz w obsadzie 16 dziewcząt i 8 chłopaków – suitę śląską, a liczebna różnica w drugim przypadku wynika z tego, że (podobnie zresztą jak w składzie reprezentacyjnym) płeć piękna dominuje nad brzydką. Choć – ku radości Bużyńskiej – ostatnimi czasy te niekorzystne proporcje wśród jej podopiecznych nieco się wyrównują.
Obecność na próbach jak składu dorosłego, tak też grupy przygotowawczej utwierdziła mnie w niezbitym przekonaniu, że utożsamiana z wzorcem patriotyzmu "Wilia" tańczyła, tańczy i tańczyć będzie. Bo przecież, co raz prawdziwie się zaczyna, zyskuje trwanie przez czas i pokolenia. Tym bardziej, że polonezy, krakowiaki, mazury, oberki czy kujawiaki nie przestają czarować swym pięknem…
Fot. autor, Jerzy Karpowicz i archiwum
komentarze (brak komentarzy)
W ostatnim numerze
NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL
ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!
POLITYKA
2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ
LITERATURA
NA FALI WSPOMNIEŃ
XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"
WŚRÓD POLONII ŚWIATA
RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY
MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA
prześlij swojeStare fotografie
Wiadomości (wp.pl)
Wolna Wigilia? Hołownia ma sposób. "Nie żartuję, ja naprawdę w to zrobię"
Szymon Hołownia, marszałek Sejmu, zadeklarował poparcie dla ustanowienia Wigilii dniem wolnym od pracy. Decyzja może zapaść w przyszłym tygodniu, a zmiany obowiązywać od 2025 roku.
"Zaklinacz Trumpa" na Florydzie? Misja szefa NATO
Mark Rutte, sekretarz generalny NATO, udał się na Florydę, by spotkać się z prezydentem elektem USA Donaldem Trumpem w jego rezydencji Mar-a-Lago. Informację tę podał holenderski dziennik "De Telegraaf". Rutte podróżował samolotem rządu holenderskiego, ponieważ NATO nie posiada własnych maszyn.
Zaczęli krzyczeć w stronę Hołowni. "Gdzie pan był w marcu"
Gorąco podczas spotkania Szymona Hołowni z mieszkańcami Rypina. Emocję wzrosły po tym jak Hołownia zaczął mówić o Radosławie Sikorski. Dwóch mężczyzn zaczęło oskarżać koalicję rządzącą, w tym samego marszałka. - Gdzie pan był w marcu, jak rolnicy protestowali? Jak w nas policja kostkami rzucała? - pytali mężczyźni.