Po 80 latach z pomocą "Magazynu Wileńskiego"
Historia, o której poniżej, kryje pewien posmak tego, co się zwie "nie do wiary!". A zaczęła się po tym, kiedy na jesieni 2005 roku w progi redakcyjne zawitał nasz stały czytelnik Jan Kaszkiewicz, zamieszkały na wileńskim Wołokumpiu. Otóż, robiąc generalne porządki w gospodarstwie, ku własnemu zdziwieniu natrafił na intrygujący metalowy przedmiot. Był to wykonany z łuski armatniej wazon, ozdobiony elementem dekoracyjnym – misternie wyciętymi w metalu dębowymi liśćmi oraz z wygrawerowanym napisem:
Panu Dyrektorowi
Szkoły Zawodowej
Dokształcającej
Instytut Rzemieślniczy w Wilnie
Absolwenci III roku mech. i elektr.
1936/37.
Nie mógł pan Jan cokolwiek więcej powiedzieć o tym zagadkowym wazonie prócz przypuszczenia, że w jego posiadanie trafił najpewniej wraz z majątkiem przejętym po stryjecznej siostrze, w żaden sposób aczkolwiek nie związanej ze wzmiankowaną placówką oświatową w napisie dedykacyjnym. Wazon ten miał zatem swego bezimiennego posiadacza. I to właśnie chęć rozwikłania kto zacz sprowadziła do nas serdecznego przybysza. W nadziei, że po zamieszczeniu na łamach "Magazynu" odpowiedniej wzmianki być może nastąpi jakiś odzew ze strony czytelników.
Rozwikłania tej zagadki podjął się Witalis Masian, który dzięki przysiadaniu fałd w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym w znacznym stopniu uchylił jej rąbka, ustalając na podstawie dokumentów, że dyrektorem usytuowanej w Nowej Wilejce zawodówki w roku szkolnym 1936/1937 był Leon Krawacki, sygnujący własnym podpisem wydawane świadectwa ukończenia nauki. To właśnie jemu uczniowie, ustaleni zresztą z imion i nazwisk, w dowód wdzięczności ufundowali ten puchar-wazon.
Zamieszczony w listopadowym numerze z roku 2005 naszego miesięcznika tekst autorstwa Witalisa pt. "Zagadkowy wazon" wieńczył apel do naszych czytelników o ewentualne uzupełnienie szczegółów poprzez kontakt z redakcją. Ten, niestety, pozostał jakoś bez echa, co usprawiedliwialiśmy ulotną ludzką pamięcią i szmatem czasu, który zdążył upłynąć, oraz kwitowaliśmy nieco markotnymi minami.
Do tematu wypadło jednak niespodziewanie wrócić kilka lat temu. Wtedy to bowiem, ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, stawiła się w redakcji przebywająca w Wilnie pani Maria Bożena Duda, a przedstawiwszy się jako córka Leona Krawackiego, opowiedziała arcywzruszającą historię o swoim rodzicu, który – jako współwłaściciel rozległych posiadłości ziemskich w rejonie święciańskim – został przed wybuchem II wojny światowej w dworze w Marguciszkach zastrzelony przez jednego z sowieckich agitatorów, od których zaroiło się akurat polsko-sowieckie pogranicze. Pani Maria Bożena pamięta o nim niewiele, gdyż liczyła ledwie latek parę, choć do dziś przypomina, jak to zgarniał całą piątkę swych pociech, a sadowiąc je na ramionach i rękach przypominał choinkę oczepioną rozradowanymi bombkami.
Boleśnie owdowiała Irena Krawacka nadal zamieszkiwała z dziećmi w przestronnym dworze w Marguciszkach. Po tym, jednak, gdy wraz z wybuchem II wojny światowej Wileńszczyzna trafiła pod sowieckie panowanie, masowe wywózki na Syberię nie ominęły też potraktowanej za tzw. kułaków rodziny Krawackich. Pewnego czerwcowego dnia 1941 roku matka wraz z gromadką dzieci, z których najstarsze liczyło wówczas lat 11, zostały niczym ptaki wypłoszone z rodzinnego gniazda i po wielotygodniowej podróży bydlęcymi wagonami znalazły się w położonym zda się na krańcu świata Barnaule w Kraju Ałtajskim.
Przebywali tam przez całych lat sześć, a nie wszystkim dane było przetrwać tę gehennę. Do dziś za każdym razem do łez skłania panią Marię Bożenę zdjęcie ich klęczących przy grobie siostrzyczki Teresy, która na wieki została w nieludzkiej syberyjskiej ziemi. Po upłynięciu terminu zesłania zostali odtransportowani do Polski, gdzie coraz bardziej rządziła się nasadzona z Moskwy komunistyczna władza, przez co nie mieli łatwego życia, postrzegani jako tzw. wraży element. Radzili sobie jak tylko mogli, brnąc przez życiowe trudności.
Los chciał, by pani Maria Bożena w młodości zetknęła się z wyczynowym uprawianiem wioślarstwa. Po części w pamięć po ojcu, który niegdyś startował na skiffie. Umocniony na zesłaniu hart ducha sprawił, że poprzez galernicze treningi zrobiła zawrotną karierę, aż 23 razy w różnych liczebnie osadach stając na najwyższym stopniu podium mistrzostw Polski. Co więcej, będąc przez lat 13 w reprezentacyjnej kadrze i startując z orzełkiem na piersi wraz z koleżankami czwórki ze sternikiem zdobyła w roku 1963 "brąz" w regatach o mistrzostwo Europy. Ma satysfakcję szczególną, że ich gospodarzem była akurat Moskwa, a, jak przypomina, parły do mety, żarliwie tłukąc wiosłami o wodę i dopingując się wzajem antysowieckimi okrzykami, mającymi stanowić pomstę za wszystkie zniewagi, jakich doznał Naród Polski od "towarzyszy" spod czerwonej gwiazdy.
Trudne warunki powojenne, potem dorosłe życie, sprawy rodzinne i praca zawodowa spowodowały, że nie dane było pani Marii Bożenie wraz z mamą za jej życia odwiedzić rodzinne strony na Ziemi Święciańskiej, które wszak gęsto jawiły się we wspomnieniach i snach. Uczyniła to sama, a siłą sprawczą, która spowodowała ów przyjazd, była m.in. wyczytana po latach przez kuzyna Krzysztofa Krowackiego w "Magazynie Wileńskim" informacja o jej ojcu – dyrektorze Szkoły Zawodowej Dokształcającej w Wilnie, którego dosięgła sowiecka kula, a którego bezimienno-imienny puchar znalazł się w szczęśliwym posiadaniu Jana Kaszkiewicza.
Zdrowotne perypetie pani Marii Bożeny powodowały pewien upływ czasu, nim nastąpiło iście historyczne przekazanie przezeń wazonu o rozwikłanej do końca zagadce. Co się jednak odwlekło, bynajmniej nie uciekło, jako że 3 lipca br., podczas kolejnego pobytu w Wilnie pani Marii Bożeny, noszącej po mężu nazwisko Duda, wraz z córką Anną, w naszej redakcji doszło w końcu do bezpośredniego spotkania z panem Janem.
Spotkania okraszonego jakże niekłamanym wzruszeniem, kiedy wreszcie pani Maria Bożena, nie wstydząc się łez, mogła niczym matka dziecko przytulić do piersi bezcenną relikwię po spoczywającym na cmentarzu w Kiemieliszkach ojcu Leonie. Relikwię jedyną, gdyż na Syberię zostali wywiezieni – jak to było w sowieckim zwyczaju – zupełnie znienacka i nie było mowy, by zabrać coś z jego rzeczy osobistych.
Pani Maria Bożena, nie nawykła sięgać w rozmowie po słowa do przysłowiowej kieszeni, miała wielki problem, by ująć w nie wdzięczność: jak panu Janowi Kaszkiewiczowi za ocalenie wazonu, tak też redakcji, za spowodowanie, że ten mógł (równo po 80 latach!) znaleźć się w jej rękach. Podzięka dla nas miała zresztą też tak zwane drugie imię. Chodzi bowiem o to, że ostatnio pani Maria Bożena ubiega się o uzyskanie pewnego zadośćuczynienia za dobra pozostawione poza granicami Polski. Do urzędowych dokumentów, jakie zostały w tym celu przedstawione, konieczne okazały się ponadto poświadczenia sąsiadów, że przed wywiezieniem na Syberię Marguciszki i okolice w rzeczy samej stanowiły rodzinną posiadłość, do ostatniej chwili zamieszkiwaną przez mamę Irenę i jej dzieci.
Na prośbę pani Marii Bożeny w numerze 10 "Magazynu Wileńskiego" z roku 2016 zamieściliśmy skierowany apel do ludzi starszej daty, którzy z autopsji pamiętają tamte cokolwiek odległe już czasy i mogą potwierdzić, że było tak, jak było. By spotęgować rezonans, poprosiliśmy też o zamieszczenie tego listu-prośby kolegów w "Tygodniku Wileńszczyzny" i w "Naszej Gazecie".
Odzew mógł przejść najśmielsze oczekiwania, gdyż aż 9 osób wyraziło chęć złożenia stosownych poświadczeń. Co zresztą uczyniły dla przybyłych w połowie listopada ubiegłego roku dzieci pani Marii Bożeny – córki Anny i syna Michała, w niezwykle serdecznych wspomnieniach przywołując byłych właścicieli Marguciszek i sąsiednich zaścianków, co powoduje, że odzyskanie wzmiankowanej rekompensaty za pozostawione na Ziemi Święciańskiej dobra nabrało zdecydowanie bardziej realnych kształtów.
Ostatni pobyt pań Marii Bożeny i Anny w naszej redakcji wydłużył się na dobrych godzin kilka, przekształcając się w nad wyraz serdeczną dzienną rodaków rozmowę, okraszoną symboliczną lampką szampana oraz słodkimi dodatkami do herbaty. A było czego posłuchać, gdyż pani Maria Bożena otwierała raz po raz jakże wzorowo uporządkowaną szufladę pamięci, uzupełniając rodowe ciekawostki w mowie skrzętnie przechowywanymi licznymi fotografiami sprzed kilkudziesięciu lat. Przy pożegnaniu obiecała natomiast, że wspomnieniami z własnego nie usłanego różami życia podzieli się na stronach ukochanego przez nią "Magazynu Wileńskiego".
komentarze (brak komentarzy)
W ostatnim numerze
NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL
ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!
POLITYKA
2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ
LITERATURA
NA FALI WSPOMNIEŃ
XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"
WŚRÓD POLONII ŚWIATA
RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY
MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA
prześlij swojeStare fotografie
Wiadomości (wp.pl)
Pierwszy śnieg w Warszawie. Szczere reakcje mieszkańców
- Czekałem na to z utęsknieniem. - Ze śniegu się cieszę, bo u nas jest rzadko śnieg, a jak zobaczyłam, to się ucieszyłam. - Ładnie odśnieżyli, aż miło przejść - komentowali mieszkańcy Warszawy, gdy nad ranem zobaczyli ulice pokryte śniegiem. Obfite opady śniegu nad ranem w piątek w niektórych częściach kraju przyniosły ze sobą zimową aurę. Nocą w czwartek mocno sypało w Warszawie, dlatego nad ranem w piątek reporter WP Jakub Bujnik wybrał się do centrum stolicy, by porozmawiać z mieszkańcami. Większość naszych rozmówców cieszyła się ze śnieżnego poranka i chwaliła za odśnieżone chodniki, jednak nie mogą powiedzieć tego kierowcy, którzy tkwili tego dnia w korkach. - Trzeba odśnieżyć samochód, ale dobrze jest. - Wnuczek wyjdzie na sanki, na śnieżki, no coś pięknego. - Dobrze się chodzi, jest ładnie odśnieżone, czyściutko jest. - Zima powinna być zimą - przyznali warszawiacy. Z racji na dodatnią temperaturę śnieg z ulic Warszawy szybko znika, ale niewykluczone, że jeszcze wróci. Obejrzyj cały materiał ze stolicy, by dowiedzieć się więcej.
"Jedyna gwarancja". Kim zapowiada zbrojenie się
Kim Dzong Un stwierdził, że dotychczasowe negocjacje z USA potwierdziły "niezmienną" wrogość Waszyngtonu wobec Pjongjangu. Przekonywał, że rozwój nuklearny to jedyny sposób na przeciwdziałanie zagrożeniom zewnętrznym.
Zabójstwo Jaroszewiczów. Jest wyrok sądu
Sąd wydał wyrok w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów, do którego doszło w 1992 roku. Główny oskarżony - Robert S. , oraz dwaj oskarżeni o współudział - Dariusz S. oraz Marcin B. zostali uniewinnieni.