2019 – rokiem stulecia Polskiego Komitetu Olimpijskiego
Elżbieta Duńska przyszła na świat 11 listopada 1934 roku w podwarszawskich Młocinach. Tu też do Powstania Warszawskiego wraz z rodzicami i dwoma braćmi mieszkała. W trakcie walk ich dom spłonął i rodzina musiała się ewakuować. Po wyzwoleniu zamieszkali w Elblągu, gdzie dorastająca Ela uczęszczała do szkoły i zdawała maturę. W tym właśnie mieście rozpoczęła się kariera sportowa, co było dziełem przypadku.
Pod koniec roku szkolnego, z powodu licznych nieobecności na lekcjach wuefu, powodowanych wstydem przebierania się w strój sportowy, nauczyciel oznajmił jej, że otrzyma na świadectwie piątkę, jeśli przeskoczy poza narysowaną przez niego na piasku skoczni linię. Skok zaliczeniowy wypadł znakomicie. Boso, w szkolnym fartuszku skoczyła 4.80 m. Zresztą to skakanie boso stało się małą sensacją trochę później, kiedy została wciągnięta w wir treningu. W 1950 roku, jako 16-letnia dziewczyna wynikiem 5.48 m pobiła rekord Polski juniorek, ale nadal nie mogła się przyzwyczaić do kolców.
– Bałam się, że jak te kolce wbiją się w deskę, to się od niej nie oderwę – mówiła po latach.
Ciągle miała problemy z ustawieniem odpowiedniego rozbiegu, zresztą był to jej mankament aż do końca sportowej kariery.
A dlaczego akurat skok w dal? Sama twierdziła, że w powietrzu czuła się wyzwolona i to jej się spodobało.
Rok później jako 17-latka zadebiutowała w reprezentacji Polski. Wówczas zaczęła się prawdziwa olimpijska pogoń. Chciano, by za wszelką cenę wystartowała na igrzyskach w Helsinkach (1952). I faktycznie Duńska (wkrótce Krzesińska, mąż Andrzej, również lekkoatleta – tyczkarz, później jej trener) tam się udała.
– Pamiętam, że chciałam pojechać na te igrzyska tylko po to, by zobaczyć czarnoskórych zawodników – śmiała się po latach.
Niewiele jednak brakowało, żeby Duńska Helsinek nie zobaczyła. Była bowiem dziewczyną o niepokornym charakterze. Niezależna i zbuntowana, zawsze pragnęła postawić na swoim, często wbrew woli trenerów i działaczy. Traktując sport jako zabawę, często występowała przeciwko reżimowi i dyscyplinie panujących na zgrupowaniach.
Na jednym ze swoich pierwszych i ostatnich obozów sportowych, jeszcze wśród kadry juniorskiej, nie wytrzymała sportowej oschłości i rygoru. Zdarzył się konflikt z trenerem, potem odmowa wypowiedzenia kilku słów przeprosin. Nazwano ją bumelantką, a słowo to wówczas miało moc klątwy i bezwzględną siłę rażenia. Duńska z kandydatki do wyjazdu na igrzyska została kandydatką do wysłania na banicję. Sprawę jednak jakoś załagodzono. Jednak na Festiwalu Młodzieży w Berlinie w 1951 roku znowu doszło do starcia Duńskiej z kierownictwem. Została za to karnie odesłana do domu. Na drugie po wojnie igrzyska do stolicy Finlandii jednak pojechała.
Tam 18-letnia Duńska mogła wywalczyć nawet medal. Mimo znakomitego skoku, sędziowie sklasyfikowali ją dopiero na 12. miejscu. Przyczyną degradacji polskiej zawodniczki był… jej długi warkocz, który przy lądowaniu, gdy miała odchyloną do tyłu głowę, pierwszy dotknął piasku i zostawił na nim długi około 60-centymetrowy ślad. W tej niecodziennej sytuacji sędziowie przerwali zawody, by rozważyć, jaką odległość skoku jej uznać – czy od belki do początku śladu warkocza, czy do śladu ciała.
Mając mało czasu i wobec ostrego protestu Węgrów, orzekli, że "warkocz jest częścią ciała", dlatego od odległości, dającej Polce drugie miejsce, odjęli "warkoczowe". Skutkiem tego zamiast na olimpijskim podium Elżbieta Duńska "wylądowała" poza pierwszą "dziesiątką" zawodniczek. Jednak już wówczas Yvette Williams z Nowej Zelandii, która z wynikiem 6.24 m konkurs wygrała, zapowiadała niepodzielne panowanie Polki na wszystkich skoczniach świata.
– Po powrocie do kraju wywiązała się awantura między kibicami. Jedni byli za tym, bym obcięła warkocz, a inni na to nie pozwalali, twierdząc, że ten jest własnością narodową – wspominała w jednym z jej poświęconych filmów w Telewizji Polskiej.
Sportowe sukcesy i kobiece atrybuty – szczupła sylwetka i duże oczy, otoczone firanką zalotnych rzęs sprawiały, że lekkoatletka nie mogła opędzić się od adoratorów. Lgnęli do niej zarówno przedstawiciele reprezentacji zagranicznych, tak też rodacy z kraju. Na nic zdały się zaloty Marka Petrusewicza, rekordzisty świata w pływaniu czy poety Tadeusza Kubiaka, który poświęcił jej wiersz wydrukowany w "Expressie Wieczornym". Jej wybrankiem, a później mężem został o siedem lat starszy przystojny tyczkarz Andrzej Krzesiński, z którym pobrali się 1 stycznia 1955 roku.
Rok po igrzyskach władze lekkoatletyczne debatowały nad wyborem trenera dla tej niezwykle utalentowanej zawodniczki. Krzesińska przerwała licytację panów z centrali i oświadczyła, że… trenera wybrała sobie sama i będzie nim człowiek, któremu ufa – Andrzej Krzesiński, mąż i reprezentant kraju w skoku o tyczce. Wówczas nazwano ją złym typem aspołecznym.
Krzesińska wraz z mężem ustalili sobie rytm pracy, który przewidywał lata lepsze i gorsze. Te parzyste, olimpijskie miały obfitować w wybitne osiągnięcia.
W 1953 roku Krzesińska zdecydowała się na kolejny ważny krok w swoim życiu. Podjęła studia medyczne, które miały przebiegać normalnie, bez ulg, bez zasłaniania się medalami i rekordami w dniach egzaminów. Los wniósł jednak poprawki do teoretycznych założeń. Studia stomatologiczne trwały więc dziewięć lat i zakończyły się otrzymaniem dyplomu lekarza stomatologa, choć sama Krzesińska zawsze marzyła o tym, by być psychiatrą.
Po roku od rozpoczęcia współpracy małżeństwa Krzesińskich Ela wywalczyła brązowy medal podczas ME w Bernie, który przyjęto jednak chłodno jako dowód niespełnienia pokładanych nadziei. Rekord Polski, wynikiem 6.12 m (poprzedni należał do Stanisławy Walasiewicz – 6.04 m) tylko dla niej i dla Andrzeja Krzesińskiego stał się dowodem, że znaleźli właściwy sposób pracy i że ta praca zaczyna przynosić wyniki.
W 1955 roku przyszła anemia. Przed warszawskim Festiwalem Młodzieży przyplątała się kontuzja mięśnia dwugłowego. Reakcja sportowej centrali była szybka. Pozbawienie zasiłku olimpijskiego. Krzesińska otrzymuje bolesną lekcję. Z wyboru i z konieczności staje się samotniczką. Obciąża obcasy butów śrutem, aby w każdym ruchu pracować nad sprężystością mięśni. Jej poligonem treningowym są leśne ścieżki. W skwarne popołudnia skacze daleko w piach nadwiślańskiej skarpy. W Melbourne, na listopadowo-grudniowych igrzyskach może być upał, więc Krzesińska chce się hartować.
W wyjeździe do Australii nie pomaga jej Polski Związek Lekkiej Atletyki, który tylko rzuca zawodniczce pod nogi kłody. Jeśli chce pojechać do Melbourne, musi uzyskać minimum kwalifikacyjne, które wynosiło 6.25 m. Był to wynik gorszy od rekordu świata tylko o sześć centymetrów (!). 20 sierpnia 1956 roku Krzesińska skacze jednak na Nepstadionie w Budapeszcie 6.35, co jest nowym rekordem świata! Na igrzyska udawała się zatem w roli wielkiej faworytki, ale bez swojego męża i zarazem trenera, który nie znalazł uznania w oczach władz, mimo że prasa apelowała o jego wysłanie do Australii.
Elżbieta Duńska-Krzesińska miała – jak sama przyznawała – trudny charakter. Wiedziała, czego chciała, była uparta, ambitna, umiała dążyć do celu, a przy tym miała ostry język. Nic więc dziwnego, że w swym sportowym życiu miała sporo ostrych starć i spotkała się z wielu – jak to można określić – szykanami. Jednym z takich przykładów służyć może ten, który o mało nie zakończył się zaprzepaszczeniem wielkiej olimpijskiej szansy, a mianowicie – wycofanie z olimpijskiego składu trenera Krzesińskiej, jej męża Andrzeja. Pracowali ze sobą już od dłuższego czasu, zawodniczka miała do szkoleniowca pełne zaufanie, a ich współpraca przyniosła rekord świata.
Tymczasem Krzesiński, równie uparty i o trudnym charakterze, jak i jego żona, był przy tym jeszcze zawodnikiem, który zdobył prawo startu w igrzyskach w skoku o tyczce. Miał więc co najmniej dwa powody, aby być w drużynie olimpijskiej. To było już chyba jednak trochę za dużo i rekordzistka świata ruszyła na Zielony Kontynent pod opieką znakomitego skądinąd szkoleniowca – Tadeusza Starzyńskiego, który jednak do tej pory nie miał z nią do czynienia.
Pamiętając, jaką zawadą był w Helsinkach warkocz, skróciła fryzurę. Konkurs na stadionie Cricket Ground rozpoczął się jednak dla Krzesińskiej pechowo. Na kilkanaście godzin przed startem pozostawiła podczas treningu ulubione i jedyne lekkie kolce. W popłochu rozpoczęły się poszukiwania zastępczego sprzętu. Uratował ją jeden ze sprinterów. Pełna obaw i niepokoju stanęła na rozbiegu i jak stwierdziła po latach, ten złoty dla niej olimpijski konkurs był jednym pasmem niepowodzeń.
Nie mogła bowiem w żaden sposób opanować rytmu, który pozwoliłby na idealne trafienie odbicia. Raz odbiła się kilka centymetrów przed belką, potem było gwałtowne hamowanie, mimo którego zdecydowała się jednak skoczyć. O jej możliwościach 27 listopada 1956 mogły świadczyć dwie próby. Zapisano je najpierw na tablicy, a potem sędziowie dopatrzyli się minimalnych przekroczeń. 6.75 m i 6.85 m! Gdyby nie owe fatalne milimetry, popularne w świecie sportowym pojęcie – skoku Boba Beamona, będące synonimem wyprzedzającego epokę o wiele lat wyczynu – brzmiałoby inaczej – skok Krzesińskiej.
Ostatecznie Polka oddała w konkursie też dwa udane skoki równe rekordowi olimpijskiemu i rekordowi świata – 6.35 m. Ten wynik dał jej złoty medal olimpijski, pierwszy w powojennych dziejach polskiej lekkiej atletyki. Na drugim miejscu z wynikiem 6.09 uplasowała się Amerykanka Willye B. White, trzecia była natomiast reprezentantka ZSRR Nadieżda Chnykina-Dwaliszwili – 6.07 m.
– To było spełnienie marzeń. W jednym skoku wywalczyłam złoty medal olimpijski, a także wyrównałam rekord świata i pobiłam rekord olimpijski. Czy można osiągnąć jeszcze coś więcej? – pytała retorycznie.
Niewiele brakowało, a Krzesińska podczas tego konkursu zostałaby zdyskwalifikowana. Sędziowie zagrozili jej tym, gdy Polka próbowała porozumieć się z siedzącym na widowni trenerem Tadeuszem Starzyńskim, gdyż regulamin zawodów zabraniał wszelkiej pomocy.
Po zawodach w Melbourne Krzesińska otrzymała moc telegramów od rodaków z całego świata. Jeden z nich szczególnie zapamiętała: "Wzruszeni do łez przy dźwiękach Jeszcze Polska nie zginęła – Bóg zapłać, Pyrkowie, Australia".
Złoty medal Krzesińskiej był jedynym tego koloru przywiezionym przez polską ekipę z Australii. W akcie zemsty władzom komunistycznym za to, że nie pozwoliły na wyjazd do Melbourne Andrzejowi Krzesińskiemu, złota medalistka olimpijska miała zażartować, że "wybierze wolność". Ówczesny prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Włodzimierz Reczek dwoił się i troił, by nie doszło do skandalu na szerszą skalę.
"Złota Ela" zdecydowała się jeszcze wystartować na kolejnych igrzyskach, w Rzymie w 1960 roku. Jednak na dwa miesiące przed nimi uszkodzenie stopy stanowiło, wydawałoby się, wyrok ostateczny. Zamiast treningu dwa tygodnie kuśtykania o kulach i możliwość wznowienia zajęć dwa tygodnie przed startem. A przecież miał to być start wielkich nadziei. Co prawda, Krzesińska nie była już rekordzistką świata, ale miała drugi wynik w tabelach, gorszy tylko od Niemki Hildrun Claus (6.40 m).
Polka chciała jechać do Rzymu po drugi złoty medal, kiedy wydawało się to nierealne, nie zamierzała jechać wcale. Zdecydowała się dopiero po namowach męża. Przed wyruszeniem w podróż oświadczyła publicznie, że mimo wszystko będzie walczyć o zwycięstwo i jeśli się to uda, ze stadionu do wioski olimpijskiej wróci na kolanach. Chciała w ten sposób skorygować krzywdzące określenia dziennikarzy, którzy zaczęli nazywać ją "zachodzącą gwiazdą".
Po czterech kolejkach Krzesińska prowadziła z wynikiem 6.27 m, ale sama odebrała sobie złoty medal. Wśród konkurentek Polki była Rosjanka Wiera Krepkina, która dysponowała wspaniałą szybkością, jednak miała duże braki w technice. Krzesińska udzieliła koleżance przyspieszonej lekcji skakania w dal, a ta przyniosła wyniki niespodziewane. Krepkina skoczyła 6.37 m i z odległego miejsca wysunęła się na prowadzenie, równoznaczne ze zdobyciem złotego medalu. Dzisiaj zapewne Krzesińska za ten gest byłaby kandydatką do nagrody Fair Play. Po zawodach w polskiej reprezentacji żartowano, że Ela nie wygrała, gdyż nie chciała zedrzeć sobie kolan w drodze powrotnej do wioski olimpijskiej.
"Zwycięstwo osiągnięte z myślą, że przegrał ktoś lepszy, jest nic nie warte" – powiedziała po konkursie Krzesińska dziennikarzom.
Miała być jeszcze czwarta olimpijska próba. Były nadzieje na dobry wynik w pięcioboju, na udany skok wzwyż. Ponownie jednak zawiodło zdrowie.
Jeszcze w 1962 roku wywalczyła srebrny medal na ME w Belgradzie, a dwa lata później zrezygnowała z wyczynowego uprawiania lekkiej atletyki na skutek wykrytej choroby serca. Rozpoczęła pracę trenerską, łącząc ją z wykonywaniem obowiązków stomatologa. Nie przypuszczała jednak, że i z przekazywania umiejętności następcom będzie się musiała wycofać. Władze komunistyczne nie dały za wygraną, raz po raz nękając "dumę narodu". O tym, jak dużym mirem cieszyła się wśród tego narodu, świadczy fakt wygrania w roku 1956 przez nią plebiscytu "Przeglądu Sportowego" na najlepszego sportowca Polski. W tym renomowanym rankingu zajmowała ponadto miejsce 7. (1954), 8. (1957) i 6. (1960).
– Pewnego dnia do hali, w której opowiadałam młodzieży, jakie elementy będziemy trenować, wszedł szef wyszkolenia sekcji lekkiej atletyki Stefan Paszczyk. "Od dzisiejszego dnia zostaje koleżanka zwolniona z funkcji trenera" – miał zawyrokować. Poczułam, jakby kto uderzył mnie w twarz – wspominała po latach.
W tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak szukać szczęścia poza ojczyzną. Tym bardziej, że po Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie (1980) Krzesiński, który był trenerem kadry skoczków o tyczce (prowadził m.in. Tadeusza Ślusarskiego i Wojciecha Buciarskiego), został zwolniony z pracy w PZLA, ale natychmiast dostał propozycję zatrudnienia w Wielkiej Brytanii, a następnie w USA.
Cała rodzina osiadła na stałe w Eugene, w stanie Oregon, gdzie państwo Krzesińscy przez lat 20 pracowali w szkole i w klubie uniwersyteckim. W 1989 roku, na mistrzostwach świata lekkoatletów weteranów, "złota Ela" skoczyła w dal równe 6 metrów, a liczyła sobie wówczas 55 lat. Pięć lat później wydała swoje wspomnienia w książce "Zamiatanie warkoczem". W 2000 roku powróciła z mężem do Polski i zamieszkała w Warszawie. Tu też zmarła 29 grudnia 2015 roku, a 13 stycznia 2016 roku została odprowadzona w ostatnią drogę – na Cmentarz Wojskowy na warszawskich Powązkach.
Owszem, sportowe sukcesy "złotej Eli" kojarzone są przede wszystkim ze skokiem w dal, czego potwierdzeniem olimpijskie "złoto" (1956) i "srebro" (1960), "srebro" (1962) i "brąz" (1954) w mistrzostwach Europy oraz siedem tytułów mistrzyni Polski (1952, 1953, 1954, 1957, 1959, 1962, 1963) w tej konkurencji. Ponadto w mistrzostwach kraju stała na najwyższym stopniu podium w biegu na 80 m przez płotki oraz w pięcioboju (1953 i 1962). Jadąc do Melbourne, była rekordzistką Polski w trzech konkurencjach: w skoku w dal (6.35 m) i wzwyż (na zawodach oficjalnych przefrunęła nad poprzeczką zawieszoną na wysokości 1.60 m, a na nieoficjalnych – nawet o 2 i pół centymetra wyżej) oraz w pięcioboju.
Z powyższego bardziej niż wymownie wynika, jak wszechstronnie była uzdolniona. Nic więc dziwnego, że Jan Mulak, twórca polskiego lekkoatletycznego "wunderteamu" lat 50. i 60., zwykł mawiać, że to właśnie Elżbieta Duńska-Krzesińska była największym żeńskim talentem lekkoatletycznym, jaki spotkał w życiu. Nic więc dziwnego, że to ona, podobnie jak Janusz Sidło w przypadku mężczyzn, stanowiła główną kobiecą "siłę napędową" rzeczonego "wunderteamu".
komentarze (brak komentarzy)
W ostatnim numerze
NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL
ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!
POLITYKA
2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ
LITERATURA
NA FALI WSPOMNIEŃ
XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"
WŚRÓD POLONII ŚWIATA
RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY
MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA
prześlij swojeStare fotografie
Wiadomości (wp.pl)
"Znałam jego intencje". Merkel mówi o Putinie jako "wrogu Europy"
Angela Merkel w wywiadzie dla "Corriere della Sera" stwierdziła, że znała intencje Putina jako wroga Europy i próbowała zapobiec inwazji na Ukrainę.
"Piekielnie mocny mandat". Kulisy wyboru Trzaskowskiego. Ma już główne zadanie
Zdecydowane zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego w prawyborach Koalicji Obywatelskiej ma zakończyć spory, które wywołały niemałe napięcia w tej formacji w ostatnich tygodniach.
Sikorski wbija szpilę Dudzie. "Podpiszesz, co?"
Podczas ogłoszenia wyniku prawyborów w KO, które wygrał Rafał Trzaskowski, nie zabrakło szpilek w stronę Andrzeja Dudy. - Podpiszesz mi tych 50 nominacji ambasadorskich, co? - rzucił Radosław Sikorski do prezydenta Warszawy na koniec swojego wystąpienia.